
Kazimierz Borucki, 1945 r. Zdjęcie Piotra Wiszniewskiego
(fot. ze zbiorów Aurelii Boruckiej-Nowickiej)
Mianowany na lat niespełna 20. Musiał odejść, wbrew sobie. Ale kochał muzeum - najpierw miejskie, później okręgowe - do końca życia. Tę miłość zaszczepił córce Aurelii.
Zacząłem pisaćtę księgę...
Gdy Kazmierz Borucki miał 72 lata, postanowił spisać rodzinną kronikę. Grubą, ręcznie pisaną księgę zaopatrzył w dokumenty i zdjęcia. Rzecz dziś nie do przecenienia!
Nieocenione są też wspomnienia jego najstarszej córki, Aurelii. Pamięta rzeczy, których jej ojciec nie notował w kronice. Wyprawy z mamą na targ, kontakty z Wyczółkowskimi. On nie uważał tego za warte wzmianki w kronice, ona też dziś macha ręką: - Takie tam... Błahostki!
Ale to te "błahostki" tworzą klimat wspomnień i pokazują pełniejsze życie człowieka.
Kazimierz Borucki (1898 - 1986) z pochodzenia jest inowrocławianinem. Chyba miał w życiu szczęście do ludzi, którzy już od dzieciństwa mądrze pokierowali jego krokami. Najpierw ks. prałat Antoni Laubitz uczył nastolatka, gdy ten nie miał szans na naukę w gimnazjum. Później, widząc zamiłowania chłopaka podpowiedział, by zgłosił się do pracowni konserwacji zabytków prof. Jana Rutkowskiego. Nastolatek zawodowe umiejętności zdobywał więc nie w szkole, a w pracowni, ucząc się od mistrza.
Pierwsza wojna to dla młodego Kazimierza przeplatanka: wojsko pruskie, powstanie wielkopolskie, niewola w Altdam.
Po demobilizacji w 1921 roku przeniósł się do Bydgoszczy. Znowuż, co chwilę, pracował w innym urzędzie, aż trafił jako malarz-dekorator do Teatru Miejskiego. Tam znalazł go ks. Jan Klein, dyrektor tworzonego Muzeum Miejskiego. Konserwator dzieł sztuki - nim przecież był Borucki - był jak najbardziej potrzebny organizującej się placówce.
I tak od początku 1923 roku aż do przymusowej emerytury 1 maja 1965 roku związał się Kazimierz Borucki z bydgoskim muzeum. Właściwie związał się z nim na dłużej, do śmierci, bo później dalej dla niego pracował, konserwując dzieła sztuki.
Przenosiny do muzeum zbiegły się z małżeństwem. W lutym 1923 roku Kazimierz Borucki ożenił się z Gertrudą Piotrowską.
Kustosz, który był dyrektorem
W muzeum obejmował kolejne stanowiska i bardzo szybko, już w 1925 roku, jako sekretarz muzealny (dyrektorem placówki był Tadeusz Dobrowolski) dostał tzw. stabilizację, czyli dożywotni etat w miejskiej administracji.
Dwa lata później radni zlikwidowali dyrektorski etat w muzeum, a decydować mieli urzędnicy. Jednak najwięcej do powiedzenia miał Borucki, sekretarz muzealny, którym był do 1934 roku. Dopiero wtedy został wicekustoszem, a cztery lata później - kustoszem. Formalnie rzecz biorąc, ciągle nie był dyrektorem!
Od 1927 roku wszystko: organizacja placówki, kompletowanie zbiorów, przygotowywanie wystaw, spadło na barki Boruckiego. Do pomocy miał kasztelana (to stanowisko w muzeum) Jakuba Nowickiego i woźnego Franciszka Frelichowskiego.
Przeczytaj również: Bydgoskie archiwum gromadzi zbiory od ponad 100 lat
Miał też Borucki przychylność władz miejskich. W okresie międzywojennym nie tylko zdobyło pozycję liczącą się w kraju, ale przygotowało też ponad setkę wystaw! Zgromadziło ponad 500 obrazów.
Już pracując w muzeum Borucki uzupełniał fachową wiedzę u swego mistrza, prof. Jana Rutkowskiego w Państwowej Pracowni Konserwatorskiej na Zamku Królewskim w Warszawie. "Bardzo mnie zachęcał do objęcia stanowiska asystenta-konserwatora" - pisze w kronice. Ale sprzeciwił się temu prezydent Bydgoszczy Bernard Śliwiński. Bo Borucki były jedynym pracownikiem i współorganizatorem muzeum. Dodatkowym argumentem była podwyżka pensji i specjalny dodatek. "Zostałem" - konkluduje dyrektor.
Choć tych początkowych lat pracy ojca w muzeum pani Aurelia nie może pamiętać, to łatwo sobie wyobrazić, że było tak samo, jak później: przychodził do domu i opowiadał. - Nasza rodzina była bardzo zżyta i w domu dzieliliśmy się swoimi sprawami. Dzieci od najmłodszych lat uczestniczyły w różnych rozmowach z rodzicami.
Sprawami muzeum żyli więc na co dzień. To były tematy numer jeden.
W tym ogromie zajęć jej ojciec znajdował jeszcze czas nie tylko na konserwację obrazów, ale i na działania społeczne.
Kolory, smaki, wspomnienia
Kilkuletnia Aurelia chodziła z mamą po sobotnie zakupy na targ na Starym Rynku. - Targi były prześliczne - zachwyca się do dziś. Targ ją fascynował. Był kolorowy, gwarny. W jednym rzędzie siedziały kobiety, które sprzedawały jajka, masło, w innym - te z runem leśnym, owocami. Dlatego tak lubi obraz Franciszka Gajewskiego, który ten kolorowy targ namalował. Bo malarz na ostatnim piętrze muzeum, w mansardowym pokoju, miał swoją pracownię. Okna wychodziły wprost na Stary Rynek.
- Franciszek Gajewski był bardzo zaprzyjaźniony z moim ojcem, żartobliwie nazywał go "swoją drugą połową"- wspomina.
Z targu pani Aurelia zapamiętała rzeczy, które śmieszą ją do dziś. Niektóre panie przynosiły łyżeczkę i próbowały masło, a jak nie miały łyżeczki, to przez papierek paznokciem zeskrobywały z osełki i smakowały, czy świeże?
Ze Starego Rynku czasami skręcały w Magdzińskiego, gdzie kupowało się rozmaite cukierki: miętowe dla ojca, kokosowe dla mamy, a dzieciom (Aurelia miała dwóch młodszych braci) - czarne, posypane kolorowym makiem. Albo szły w drugą stronę, na ulicę Gdańską.
O tym, co fascynowało Aurelię na Gdańskiej i dalszych losach Kazimierza Boruckiego - napiszemy za tydzień.
Czytaj e-wydanie »