Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kiedy redaktor słyszy "Teraz już mogę się z tobą napić"

Redakcja
Dariusz Knapik (po lewej) z Romanem Jasiakiewiczem przed Sejmem
Dariusz Knapik (po lewej) z Romanem Jasiakiewiczem przed Sejmem
Rozmowa z Dariuszem Knapikiem emerytowanym dziennikarzem "Gazety Pomorskiej"

- Czytelnicy przestali dzwonić i pytać o ciebie.

- Niestety, w życiu każdego z nas następuje moment zmęczenia materiału. Jestem na emeryturze, postanowiłem, przynajmniej na pewien czas, odpocząć od spraw, którymi żyłem przez prawie czterdzieści lat. Dziennikarstwo to bardzo wymagający zawód. Praca zawsze była na pierwszym miejscu, daleko, daleko przed rodziną.

- Trochę to postawione na głowie.

- Taki zawód. Jeżeli chcesz być dobry, to musisz pamiętać, że dziennikarzem jesteś przez 24 godziny na dobę. Wiem, że dziś brzmi to dziwnie, ale tak właśnie było.

- Skończyłeś studia prawnicze.

- I mogłem być, jak moi koledzy, poważnym mecenasem, czy sędzią. Kończyłem w 1973 roku prawo na toruńskim UMK. Czterech moich kolegów zasiada w Sądzie Najwyższym, wielu w prokuraturze, czy sądzie apelacyjnym, jest kilku profesorów. Mówię o tym z dumą. Ale nigdy nie chciałem być prawnikiem. Marzyła mi się historia, mama uczyła jej w grudziądzkim liceum. Ale to ona powtarzała mi: Darek, kim ty zostanie po historii? Nauczycielem? Nie, to jeszcze gorsze niż prawo.

- To co cię skusiło do dziennikarstwa?

- Zawsze o tym marzyłem. Pisałem barwne sprawozdania z meczów w licealnej gazetce, a nauczyciel chemii nazywał mnie żurnalistą i wytykał, że pierwiastki też są w życiu potrzebne.

- W rodzinie był dziennikarz?

- Nie, ale pisał dziadek - Bronisław Kretowicz. Piłsudczyk, rodem z Litwy Kowieńskiej, ale także pisarz, poeta. Kiedy wydał powieść "O czym szumi dewajtis?" proces wytoczyła mu sama Maria Rodziewiczówna. Bo zawłaszczył tytuł jej powieści "Dewajtis", co po litewsku oznacza - dąb. Dziadek proces wygrał, bo jak można zawłaszczyć nazwę drzewa?

- Zaczynałeś w grudziądzkim oddziale "Ilustrowanego Kuriera Polskiego".

- Wcześniej zostałem referentem prawnym w Urzędzie Miasta i Powiatu w Grudziądzu. Nie miałem duszy urzędnika. Zacząłem pisać w "IKP-ie" i po dwóch miesiącach Krzysztof Szmude, sekretarz redakcji zaproponował mi etat. Niestety, wcześniej wezwała mnie armia, na cały rok. Potem pracowałem w grudziądzkim oddziale "Pomorskiej", pod skrzydłami Władka Łatuszyńskiego. Wtedy obowiązywała relacja: terminator - mistrz. Gdy po latach przejrzałem to, o czym pisałem... Pomińmy to milczeniem. W 1975 roku nastąpiła reforma województw i w Grudziądzu zlikwidowano oddział "Gazety". Trafiłem do Włocławka. W ręce szefa oddziału Marka Badtke i sekretarki Jadwigi Godlewskiej. To była istna alfa i omega. Sekretarki w oddziałach były często ważniejsze od naczelnych. Opoki, bez których zawaliłaby się redakcja. Panowały nad wszystkim.

- Przez lata prosiłem cię, żebyś zjadł legitymację partyjną.

- Zapisałem się do partii na studiach, kiedy Gierek doszedł do władzy. Wierzyliśmy wtedy, że będziemy przenosić góry. W tamtych czasach partia kontrolowała prawie całą prasę, także w wydawnictwach "bratnich stronnictw". Przez dziesięć lat kierowałem oddziałem we Włocławku i nie raz wzywano mnie do komitetu wojewódzkiego. Na narady, operatywki dla prasy, ale też na tzw. dywanik. Często spierałem się z "towarzyszami", którzy chcieli całe łamy zapełniać sprawozdaniami z partyjnych nasiadówek. A ja walczyłem, by to była żywa gazeta, dla ludzi. W Bydgoszczy piorunochronem przed komitetem był naczelny, we Włocławku - kierownik, czyli ja. Pisaliśmy, jak to sklepy w Aleksandrowie zasypano deficytowymi towarami, bo przyjechał minister handlu, rozliczaliśmy partyjnych rajców z wyborczych obietnic, których nie dotrzymali, a gdy na województwo najechał słynny gen. Edward Drzazga, szef Głównej Inspekcji Terenowej, bezlitośnie odsłanialiśmy liczne grzechy władzy. Bywało, że nad moją głową zbierały się czarne chmury. Ale nasz naczelny, Zefiryn Jędrzyński zawsze stał murem za dziennikarzami. Ocalił mnie od poważnych kłopotów. I nie tylko mnie.

- Przepracowałeś we Włocławku 23 lata.

- Przez 6 lat jako tzw. drugi, po kierowniku. W 1979 roku z Markiem Badtke wskrzeszaliśmy włocławską mutację "Gazety" Według niepublikowanych przez partię sondaży, postulat jej przywrócenia był na drugim miejscu, zaraz po zaopatrzeniu sklepów z mięsem! Skaperowałem i pomagałem stawiać pierwsze kroki Olkowi Lewandowskiemu, wyrósł potem na świetnego fotoreportera i dziennikarza. Dołączył też do nas późniejszy prezes "Gazety" Marek Trzebiatowski. Już po nominacji na kierownika oddziału, wyciągnąłem z redakcji "Alchemika", gazety zakładowej "Azotów", Basię Szmejter, po niej wziąłem pod skrzydła Karola Polińskiego, teraz kierownika oddziału we Włocławku, Zbyszka Politowskiego, obecnego szefa oddziału w Inowrocławiu. Mogę być z nich dumny.

- Przyszedł 1990 rok, nastały nowe czasy i dziennikarze z partyjnej nomenklatury mogli się źle kojarzyć.

- Przyjechał do mnie świeżo nominowany na naczelnego Ryszard Buczek i powiedział, że muszę odejść, bo "Gazeta" się oczyszcza. Przykre, bo zawsze najważniejsze było dla mnie dziennikarstwo i nawet nie myślałem o robieniu kariery przy pomocy partyjnej legitymacji. Ale zniosłem to po męsku. Dużo pisałem, ale obowiązki kierownika nie pozwalały mi rozwinąć skrzydeł. Trafiłem do centrali, do działu społecznego. Po likwidacji województwa włocławskiego prezes Trzebiatowski uznał, że będzie lepiej jeśli przeprowadzę się do Bydgoszczy. Pracowałem ze świetnymi dziennikarzami i ludźmi. Nieżyjącym już Markiem Heyzą i Dorotką Ignasiak, Jadwigą "Gigą" Oleradzką, dziś dyrektorem teatru Horzycy, świetną publicystką. Sporo nauczyłem się od Anki Raczyńskiej, Michała Żurowskiego, ale przede wszystkim od Jasia Raszeji, który zawsze pozostanie dla mnie niedoścignionym mistrzem słowa. Wcześniej spotkałem tylko jednego takiego dziennikarskiego giganta, publicystę naszej "Gazety", później naczelnego tygodnika "Kujawy" - Rysia Jaworskiego. Potrafił na początku roku powiedzieć, że zdobędzie 10 nagród ogólnokrajowych. I zdobył... tylko że 11! Wracał po kilku dniach z terenu, siadał przy maszynistce, wyciągał z kieszeni jakieś świstki i dyktował. Najpierw jeden tekst, potem drugi, trzeci. I każdy był świetny.

- Życie towarzyskie w redakcji?

- To se ne wrati! Koncentrowało się m. in. w tzw. "dołku", czyli naszej redakcyjnej stołówce. Pamiętam, jak po paru miesiącach pracy, usiadłem tam sobie na jakimś krześle. I widzę, że wszyscy zaczęli się na mnie dziwnie gapić. Okazało się, że zająłem miejsce, na którym od lat zasiadał sekretarz redakcji, Stanisław Trubicki. Często pracowaliśmy do późna, a u pani Basi było jak w domu. Właśnie w "dołku" urządziłem dla redakcji swoje wesele.

- Inni dziennikarze?

- Stasiu Białowąs z działu ekonomicznego, który kiedyś pomagał mi stawiać pierwsze kroki, jego działowe koleżanki, Wandzia Gordon - Rudnicka, Marysia Szczuka; Maciek Kamiński z działu miejskiego, późniejszy naczelny "Gazety". Nie mogę też pominąć Ali Polewskiej. Gdy przeszedłem do "społecznego" stworzyliśmy razem duet szalonych reporterów. Pisaliśmy o nowej rzeczywistości, jaka tworzyła się po 1989 roku. Na przykład o powstającej klasie biznesmenów i szpanerskiej modzie, by nosić przy sobie prawdziwą broń. Zapoczątkowaliśmy tzw. zbiorówki, docierając do najdalszych zabitych deskami miejscowości. Ale nie wolno mi też zapomnieć o wielu ludziach nie mniej ważnych niż dziennikarze. Chociażby nasze niezrównane maszynistki z tzw. hali maszyn. Po latach pracy znały się na dziennikarstwie jak mało kto, od ilu błędów nas uchroniły. Gdy na gorąco nadawałem z terenu tekst na strony depeszowe, wszystko odbywało się na wariackich papierach. Dostęp do faksu to często było marzenie, dzwoniło się z jakichś leśniczówek, sklepów i dyktowało tekst "z głowy", bo kończył się już czas. I te nasze dziewczyny umiały dopilnować, by to miało swoje ręce i nogi.

- Była przecież korekta, redaktorzy prowadzący, którzy do nocy dyżurowali w drukarni, by ustrzec gazetę przed wpadkami.

- Czasem słynne drukarskie chochliki były górą. W IKP miało ukazać się ogłoszenie: rower damski, mało używany, sprzedam. A tu z roweru zrobił się... rowek. Damski, mało używany! Co się działo, zwłaszcza z tą panią, gdy odbierała telefony, lepiej nie mówić. Kiedyś na moim dyżurze poszła depesza, że z okazji kolejnej rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem pewien maratończyk postanowił przebiec jakąś odległość. W kolejnym wydaniu wiadomość o maratończyku spadła i zastąpiła ją informacja o niepokojach w Azji. Ale ktoś zostawił stary tytuł i wyszło, że z okazji rocznicy pogromu hitlerowców... Chiny koncentrują wojsko na granicy z Wietnamem. Wychwyciłem to, gdy maszyny drukarskie pracowały jeszcze na pół gwizdka .

- Alkohol?

- Piło się w redakcji, w lokalach. Kiedyś dwaj redaktorzy "z fantazją" zamówili kilkanaście schabowych, którymi później rzucali w orkiestrę w hotelu "Pod Orłem". Spotykano się w "Parnasiku", "Warszawiance", "Ulu". Ale nie pamiętam, by przez wódkę ktoś zawalił robotę. Bo w świadomości tych ludzi gazeta zawsze była ważniejsza od gorzały i kto o tym zapominał, dostawał bolesną lekcję, albo wylatywał.

- Pierwsza wódka w redakcji?

- Z Marianem Prejbiszem, drugim sekretarzem redakcji. Po roku praktykowania, gdy nie raz moje teksty lądowały w koszu. Pewnego razu Marian powiedział: Teraz już mogę się z tobą napić. I tak z tym prawdziwym mistrzem miałem swoją inicjację dziennikarską. Nalał mi pół szklanki, ale kiedy zacząłem pić, do pokoju zajrzał sam naczelny, Janusz Garlicki. Flaszka stoi na biurku, wiadomo, co piję. Zakrztusiłem się, a Garlicki - chodząca kultura - ominął mnie litościwie wzrokiem, przeprosił i powiedział, że przyjdzie później, bo widzi, że jesteśmy zajęci. Marian na mnie patrzy, śmieje się i mówi: co, narobiłeś w portki? Mało brakowało!

Rozmawiał Roman Laudański

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska