Taki dramat rozegrał się w Koszalinie - informuje Głos Koszaliński. Rodzina zmarłej postanowiła skierować sprawę do prokuratury.
Do mieszkania śmiertelnie chorej Elżbiety M. przy ulicy Niepodległości pogotowie przyjechało dopiero po trzecim wezwaniu. Rodzina miała nadzieję, że lekarz przynajmniej ulży jej w cierpieniu. - Lekarz wszedł do pokoju, ledwie spojrzał na córkę i tylko powiedział: "- Nic tu po mnie" - opowiada nam zrozpaczona Marianna Szczurowska, matka zmarłej.
Ratujcie mamę!
- Ja go złapałem za kurtkę i powiedziałem, żeby przynajmniej sprawdził, czy mama jeszcze żyje - przyznaje Arkadiusz Demidowicz, syn zmarłej. - Ale on wyrwał się i wybiegł za drzwi.
Potem lekarz wezwał policję. Przyjechały dwa radiowozy. - Wcześniej słyszeliśmy, że chłopak krzyczał:
"- Ratujcie moją mamę!" - relacjonuje nam sąsiad. - Jak zobaczyłem radiowozy i policjantów, to pomyślałem, że tam doszło do jeszcze jednej tragedii.
Policjanci podjęli rutynowe czynności, nie zważając - jak twierdzi matka zmarłej - na okoliczności. - Ja ich proszę: - Uszanujcie spokój duszy mojej córki - szlocha starsza pani. - A oni mówią, że jak nie przestanę lamentować, to wywiozą mnie do zakładu psychiatrycznego. Zrobiło mi się słabo. Czułam, że zaraz zemdleję. Bo ja ciężko choruję na serce - opowiada Marianna Szczurowska.