Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ks. Jan Kaczkowski: - Nie możemy zapominać, że jesteśmy biologią

Roman Laudański
Roman Laudański
Ksiądz Jan Kaczkowski podczas rozmowy z Romanem Laudańskim w październiku 2014 roku.
Ksiądz Jan Kaczkowski podczas rozmowy z Romanem Laudańskim w październiku 2014 roku. Andrzej Muszynski
Rozmowa z księdzem Janem Kaczkowskim przeprowadzona w październiku 2014 roku przez Romana Laudańskiego. Ksiądz Kaczkowski zmarł w wielkanocny poniedziałek, w wieku 38 lat.

Ks. Jan Kaczkowski był doktorem teologii moralnej, bioetykiem. Uczył lekarzy, jak rozmawiać z pacjentami o umieraniu. Walczył ze śmiertelną chorobą - glejakiem mózgu. Opowiadał o tym w książce "Szału nie ma, jest rak". Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu "Polonia Restituta", watykańskim orderem "Curate Infirmos" i Orderem za Zacność. To laureat Nagrody Dziennikarskiej "Ślad" im. Biskupa Jana Chrapka za "unikalny, lekki i przejmujący styl w jakim dotyka spraw najważniejszych; sensu choroby, śmierci, życia".

- Onkocelebryta, tak ksiądz o sobie mówi.
- Jestem głównie znany z tego, że mam raka. Wolę być "onko-" niż zwykłym celebrytą. Świadomie sprzedałem swoją gębę i nie obrażam się, kiedy "Pudelek" uszczypnie mnie za to w łydkę.

- Sprzedałem gębę - żeby jeszcze coś powiedzieć? Nagłośnić?
- Zobaczymy. Życie jest coraz ciekawsze. Kolejny zakręt i zdziwienie kolejną prostą. Nowotwór jest porażką systemu, ale nie da się go usunąć, chyba że z całym mózgiem.To niech ten rak zrobi coś dobrego.

- Nigdy nie było pretensji do Boga: dlaczego mi to zrobiłeś?
- Pan Bóg nie ma z tym nic wspólnego. To tylko biologia - mutacja komórek. Bóg przecież nie siedzi na chmurze i nie mówi: Kaczkowski, wasza gęba mi się nie podoba - pyk - nowotwór. Nie zmówiłeś paciorka - pyk - przerzut! Każdego dnia mamy przynajmniej trzy razy szansę zachorować na nowotwór. Na szczęście system immunologiczny to wykrywa i kieruje taką komórkę na boczne tory. Ale raz na całe życie - jak w moim przypadku - system się myli. I zaczyna traktować komórkę nowotworową jak najlepszego gościa.

- W hospicjum ma ksiądz czas i chęć, żeby towarzyszyć umierającym?
- Zawsze. Od tego jestem. Kwity, biurko, dyrektorowanie wkurza mnie dramatycznie, taki ksiądz - biznesmen. Ale, jakby powiedziała premier Bieńkowska: taki klimat.

- Sorry.
- Nie wyobrażam sobie kapelana mieszkającego daleko od hospicjum. To moja główna posługa.

- Po seminarium trafił ksiądz do szpitala. Nie było wtedy przemykania między łóżkami z frazesami "na okrągło"?
- Uczyłem się innego traktowania chorych. Już w seminarium pomagałem w domu seniora. Później, jako diakon, chodziłem po szpitalu z komunią. Kapelan musi być megainteligentny. Szybki, otwarty, wykształcony psychologicznie. Z dystansem do siebie. Wchodząc do sali chorych widzę różnych ludzi. Trzeba skracać dystans. Na każdą salę mamy chwilę.

- Jak po ogień.
- Niekoniecznie. Wchodzę robiąc trochę z siebie małpę: pochwalony, dzień dobry, darz bór, bo przecież nie wszyscy muszą być wierzący. Wejście księdza w sutannie, w komży i ze stułą już wszystkich usztywnia. Dla ich zbawienia muszę złamać tę konwencję. Pytam, kto chce do komunii? I tak naprawdę nie oni mnie interesują - ciekawi mnie reszta. Oceniam: ktoś nie chce, bo długo się nie spowiadał? Nie chce, bo "odwal się klecho"? Nie lubi "czarnych"? Nawet po sposobie leżenia rozpoznają target i sposób podejścia.

- Ksiądz to w ogóle nie gada po księżowsku!
- A co mam powiedzieć, że z głęboką troską pochylam się nad cierpiącymi ludźmi?!

- Język skutkuje. Przebija się ksiądz przez konwencję.
- Bo ja nie znoszę kościelnej nowomowy. Wszelka nowomowa jest niewskazana. Dziennikarze też ją stosują.

- Język propagandy.
- Dziś w mediach wszystko musi się "żreć". Bywa, że wracam do chorych, namawiam na spowiedź, ale bez formułek i "kratki". Możemy spotkać się wieczorem. Pogadać, wyspowiadać się na spokojnie. A jaką mam satysfakcję, jak wyłowię rybę, która przez kilkadziesiąt lat omijała konfesjonał!

- Ile trzeba namęczyć się przy "połowie"?
- Nie mogę za bardzo walczyć, bo wtedy ryba się usztywnia i męczy. Trzeba wyjąć haczyk i wypuścić.

- Przez tego raka - glejaka w mózgu codziennie myśli ksiądz o śmierci? Może to już dziś?
- Nie chcę grać bohatera - księdza z rakiem, nieustannie gotowego na śmierć... Jestem cały czas w procesie umierania, a ten proces jest w śmierci najgorszy. Brzydko upierdliwy - przepraszam, mogę tak powiedzieć? Nieznośny. Na szczęście współczesna medycyna paliatywna sobie z tym radzi.

- Jak reagować na chorobę w rodzinie? Ukrywać, mówić?
- Jeśli kogoś kochamy, to nie jesteśmy w stanie go urazić. Liczy się bliskość, kultura, delikatność. Nie ma złotych recept. Trzeba mówić, że kochamy, boimy się o bliskich i zapewniać, że człowiek w chorobie nie zostanie sam. Będziemy wspólnie walczyć, a nawet jeśli zaczniemy przegrywać, to i tak będziemy walczyć.

- Przeważnie pocieszamy: wyjdziesz z tego, będzie dobrze!
- To niebezpieczne myślenie życzeniowe. Nie mówię o tym dlatego, że mam śmiertelne rozpoznanie. Każda choroba jest potencjalnie groźna, ale i z najgroźniejszej - niewytłumaczalnie - można wyjść. Nie wykluczając - jako wierzący - cudu.

- Lekarze nauczyli się już rozmawiać z chorymi?
- Jest źle, ale lepiej niż było. Niestety, ostro mówię o lekarzach. Kilkanaście lat temu zarabiali marnie i mówili: dajcie nam więcej pieniędzy, to znajdziemy czas na etykę. Teraz - zarabiają zupełnie przyzwoicie, a z etyką ciągle jest źle. Im młodsi, tym gorsi. A średnie pokolenie uważa, że już nie ma czego się uczyć.

wideo: TVN24/x-news

- Czego brakuje?
- Wrażliwości. Humanistycznego wykształcenia! Umiejętności przekazywania pięknym językiem tego, co pomyśli głowa. Już w liceum nie potrafimy pięknie mówić, nie chodzimy do teatru i nie czytamy książek. Jak lekarz ma przekazać pacjentowi diagnozę, jak nie potrafi myślowo wypłynąć na inny świat? Leczę się też w Szwajcarii, tam wygląda to inaczej. Zwykły profesor nie jest bogiem, tylko mówi do mnie na ty. Ja też mogę. Tam nikt nie boi się rozmawiać z lekarzami, a u nas to obraza majestatu. Spróbujcie profesorowi, u którego się leczycie, przyznać się, że skorzystaliście z konsultacji u innego profesora. Strzeli focha! Później nie macie pewności, że będzie chciał was dalej leczyć. Przerażający jest ten boży dwór, o wiele gorszy niż w Kościele. Ordynator lub profesor idzie jak bóg ojciec, poprzedzany fanfarami, pielęgniarkami i asystentami. A za nimi studenci. No i to poczucie nieomylności już po kilku latach pracy w zawodzie.

- Dramatycznie złudne.
- Nie mówię tego jako podmiot, ale jako ten, który uczy lekarzy.

- Chcą słuchać?
- Część tak, a inni mnie mają aparatu pojęciowego. Uciekają w banały, medyczny żargon: "zrobimy wszystko, żeby było dobrze". My zrobimy? My, czyli kto?! My, matka medycyna?! A co to znaczy: dobrze? Teraz lekarze mówią: dajcie nam więcej czasu, to będziemy bardziej etyczni. Przecież nie wymagamy od lekarzy, żeby głaskali nas jak lekarze z serialowej Leśnej Góry. Zaczynamy wymagać, a oni zaraz mruczą o "roszczeniowych pacjentach". Wymagam od lekarza, żeby tak zorganizował czas, żeby miał dla mnie siedem minut czasu tzw. wysokiej jakości. Kiedy rozmowy nie przerywają pielęgniarki, kolejny dzwonek telefonu czy salowa z mopem. Obchód pięcioosobowej sali trwa 90 sekund. Jak leżę w szpitalu, to liczę. Nie wychodzę z roli, jestem bioetykiem i to mnie chyba chroni. Mierzę czas. A żeby jeszcze się przedstawił z imienia i nazwiska, wyjaśnił i odpowiedział na pytania pacjenta! A nie: jak się czujemy? Czujemy?! My?! Ja czy pani doktor?

- Jutro Wszystkich Świętych. To próba dotknięcia śmierci, życia wiecznego?
- To musi być dotknięcie, przypomnienie, że cały czas żyjemy w tzw. napięciu eschatologicznym, tak w żargonie teologicznym mówimy o napięciu pomiędzy życiem a śmiercią. Nie możemy zapominać, że jesteśmy biologią, która ma to do siebie, że się psuje. Jedni - jak ja - psują się wcześniej. Czasem mamy straszne parcie na sukces, nie tylko każdy chciałby lepiej zarabiać, wygodniej mieszkać, ale także mamy parcie na sukces w chorobie. Wszyscy są przekonani, że na pewno z niej wyjdą. A jak nie, to co? Stanie się jakaś potworna tragedia? Nie. Mówię to jako osoba przebywająca bardziej dynamicznie w procesie umierania. Zachowujemy się, jakbyśmy byli nieśmiertelni. W wymiarze duchowym - jesteśmy nieśmiertelni, ale ta biologia.

- Żyjemy w kulcie wiecznej młodości, sukcesu - pełno tego w mediach?
- Wszystko jest w Biblii, księdze, która pokazuje wszystkie postawy etyczne i moralne. Pewien król w Starym Przymierzu śmiertelnie zachorował i prosił Boga o uzdrowienie. Bóg powiedział: OK. Dodaję do twojego życia pięć lat. Co z tym zrobisz?

- Pytanie do każdego z nas?
- Nikt z tych, których uzdrowił Jezus, nie stał się nieśmiertelny. Zdrowienie czy cudowne ozdrowienie jest dokładaniem kolejnych lat, miesięcy dni - oby dekad. Ale co ty z tym czasem zrobisz?

- Pudrowaniem śmierci są coraz piękniejsze nagrobki, kwiaty i znicze?
- W czambuł bym tego nie potępiał. Trudno mówić tu o przeroście formy nad treścią, bo wierzymy, że treść jest już gdzie indziej. Pamiętajmy, że niekoniecznie u góry, bo jest też opcja "b" czyli potępienie, ewentualnie "c" jak czyściec

- I nie ma telefonu do przyjaciela.
- Jestem tradycjonalistą. Dla mnie pudrowaniem śmierci jest kremacja rozumiana jako ucieczka od widoku zmarłych. Z jednej strony media, komputerowe "strzelanki" są pełne przemocy - a z drugiej panicznie boimy się zmarłych. Żywych bardziej się boję, bo to oni mogą mi "buchnąć" portfel. Zmarły jest moim przyjacielem. Oczywiście, czasami Kościół dopuszcza kremację, ale jeżeli jest to ucieczka przed realnością śmierci, to byłoby to bardzo niebezpieczne zjawisko.

- Ale praktyczne. Na cmentarzach o miejsce coraz trudniej.
- Praktyczne, ekologiczne i co tam jeszcze? Słyszałem, że w Skandynawii po kremacji krewni jakoś nie chcą się zgłaszać do krematoriów po urny. Przypomnę: uczynki miłosierdzia co do ciała mówią: "umarłych grzebać", a nie rozsypywać, stawiać na kominku. Nie dlatego, że koniecznie jesteśmy przywiązani do gnicia w "drewnianym garniturku" i zjedzenia przez robaki. Przecież wierzymy, że kiedyś zmartwychwstaniemy z ciałem. Oczywiście Pan Bóg poradzi sobie z tymi, których ciała zniknęły bez śladu w hutniczym piecu (film Pułkownik Kukliński) lub zostali w całości zjedzeni przez lwa.

Uciekanie od pogrzebów, od namacalności śmierci - widuję czasem w hospicjum. Czasem ludzie pytają: jak rozmawiać z dziećmi, jak wytłumaczyć, gdzie jest ich mama? Dzieci potrzebują informacji, bo nie znają faktu śmierci. Tylko my wciskamy im strach przed śmiercią. Dla nas trup jest okropny. Dla nich - nie. Tłumaczę: mama jest bardzo chora, jak choroba ją zwycięży, to nie odejdzie (bo jak odchodzi, to dla dziecka znaczy, że wróci), a umrze. A wiesz, co to jest śmierć? Dzieci spotykają się ze śmiercią: np. widzą zdechłego kota na ulicy. Co im powiemy: kotek śpi? Opala się na asfalcie?! Trzeba wytłumaczyć: kotek wpadł pod samochód i nie żyje. Oczywiście pojawią się pytania o duszę kotka i gdzie ona jest, ale cytując klasyka - nie idźmy tą drogą! Tłumaczę, że mama przestanie oddychać. Nie będzie już jej biło serce. Mama stanie się chłodna, a tak naprawdę to już nie będzie ona, tylko takie ubranko po mamie.

- Brzmi strasznie.
- Dlaczego, jak się ładnie dziecku opowie? I to ubranko trafi na cmentarz, a my do niego będziemy przychodzić, żeby pamiętać o mamie. Ale nie bój się, mama będzie już gdzie indziej i będzie cię zawsze kochać.

- Czy nie śpiewamy: "od nagłej, a niespodziewanej śmierci - zachowaj nas Panie?"
- Zgoda, ale w innym kontekście. Zachowaj nas, żebyśmy mogli umrzeć w łasce uświęcającej. Przygotowani. Bez tej łaski w godzinę śmierci nawet życie wieczne - jak uczy teologia - jest wątpliwe.

- Hospicjum, to już dosłownie ostatni moment na pojednanie się z bliskimi?
- No jak nie wtedy, to kiedy? Dopóki oddychamy, to jeszcze mamy coś do zrobienia. I nie oszukujmy się, że zawsze uda się wszystkie sprawy załatwić. Jeśli ojciec przez całe życie był potworem, zachorował na raka, to z tego tytułu nie ma prawa domagania się od dzieci, żeby zobaczyły w nim słodkiego tatusia! Zostać ojcem każdy głupi potrafi, ale nim być - to sztuka.

- Macie dobrego patrona w hospicjum.
- Ojca Pio.

- Pomaga wierzyć w cuda?
- Nie mówimy cudom: nie. Jestem racjonalistą i sceptykiem, co nie wyklucza wiary. Ewidentnych cudów w hospicjum nie widziałem. Ale może...? Czy te cuda muszą być takie namacalne? Mamy parcie, że nagle - pach! - ktoś wstanie uzdrowiony. Tam się pewnie dzieje mnóstwo cudów: ktoś coś w sobie przepracował, pogodził się z bliskimi. Przecież żyjemy tylko po to, żeby się zbawić. Tylko po to.

***
Jeśli chcesz wesprzeć działalność Hospicjum - przekaż pieniądze na konto bądź przekaz swój 1% podatku:
KRS 0000231110

Puckie Hospicjum pw. św. Ojca Pio
84-100 Puck, ul. Dziedzictwa Jana Pawła II 12

Bank Spółdzielczy w Krokowej
30 8349 0002 0004 6633 2000 0010

Bank Spółdzielczy w Pucku
38 8348 0003 0000 0017 2404 0001

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska