Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Księża i ich pasje. - Hobby to nie grzech!

Roman Laudański
Ksiądz Piotr Kociniewski, były sędzia piłkarski
Ksiądz Piotr Kociniewski, były sędzia piłkarski Fot. autor
Grają w piłkę nożną i w hokeja, łowią ryby, jeżdżą na motocyklach i rowerach, chodzą po górach i nurkują. Kto? Księża pełni pasji.

Niektórzy są bardziej znani. Poezje księdza Franciszka Kemeckiego z parafii w Grucznie czyta i przeżywa kolejne pokolenie. Przez Chrześcijańską Szkolę pod Żaglami księdza Andrzeja Jaskuły z Sośna przewijają się kolejne roczniki młodzieży i dorosłych. A ksiądz Ryszard Pruczkowski, diecezjalny duszpasterz myśliwych nie tylko strzela, ale nawet na polowaniu potrafi wyspowiadać kogoś, kto omijał kościół przez kilkadziesiąt lat.

Przeczytaj również: Ksiądz także jest mężczyzną.

- Jeśli nie zaniedbuje się codziennych obowiązków - pasja to nie grzech - mówią księża. Dodają, że pasja powinna cieszyć, jak kwiaty w ogródku. No i skoro są przede wszystkim księżmi, to znaczy, że najważniejsze w ich życiu jest powołanie, które realizują z pasją.

Do przerwy 0 : 1

Ksiądz Marcin Świderski - gdzieś w Polsce na turystycznym szlaku
Ksiądz Marcin Świderski - gdzieś w Polsce na turystycznym szlaku Fot. archiwum prywatne

Mistrzostwa Polski w Głuchołazach (III miejsce). Od lewej (góra):
bramkarz ks. Marcin Zieliński, ks.proboszcz Grzegorz Pszeniczny, ks. Sławomir Sobierajski, ks. Damian Wacławski. Od lewej, (dół): o. Zbigniew Kwiecień, ks. Marek Januszewski, ks. proboszcz Wojciech Murawski
(fot. Fot. archiwum prywatne)

Jak się czuje ksiądz, który na boisku został ukarany czerwoną kartką? - Niespecjalnie, ale gra była ostra z obu stron. Najpierw za jedno wejście dostałem żółtą kartkę, później czerwoną - wspomina ksiądz Wojciech Murawski z parafii w Złejwsi Wielkiej.

Piłka nożna to była jego miłość od najmłodszych lat. Urodził się na toruńskich Wrzosach. Tam kopał z kolegami piłkę dopóki wieczór i zmierzch nie zgonił ich z boiska. Jako ministrant grał również po każdej mszy świętej.

- Wtedy nie było mowy o taktyce na boisku. Trzeba było okiwać przeciwnika i strzelić na bramkę - uśmiecha się do wspomnień. - Na mądre, drużynowe rozgrywanie piłki czas przyszedł później. Gdzie się dobrze czułem? Na pomocy i w ataku. Choć z wiekiem i kolejnymi kontuzjami coraz trudniej biegać po boisku.

Przeczytaj też: Dawno bezżeństwo księży nie było tak głośno krytykowane jak dziś.

W młodości chciał trenować w drużynie toruńskiego Pomorzanina, ale nauka była ważniejsza. Później przyszło powołanie i niepewność, czy w pelpińskim seminarium będzie mógł dalej grać i oglądać mecze. Obawy były na wyrost, a reprezentacje kleryków pelplińskiego i gdańskiego seminarium ścierały się na boiskach. Dziś seminaria oraz diecezje z całej Polski walczą o puchar w piłce halowej. W 2008 roku reprezentacja toruńskich księży zajęła trzecie miejsce w Mistrzostwach Polski Księży w Halowej Piłce Nożnej.

A kiedy w seminarium przełożeni nie dawali zgody na wyjazd do Torunia na żużel - bywało, że przez płot uciekał, by zdążyć na zawody żużlowe Apatora.

- Wołano na mnie "ksiądz Apator". Żużel jest dla mnie pasją nr dwa - dodaje.

Zławieś Wielka to pierwsza parafia, w której jest proboszczem. Jako wikary pracował w parafiach w Więcborku, Lęborku, Tucholi, Grudziądzu i Toruniu.

- Kiedy jako młody ksiądz trafiłem na parafię w Więcborku uczyłem religii w miejscowym ogólniaku, którego dyrektorem był Krzysztof Manowski, dawny piłkarz i trener drużyny seniorów "Gromu" Więcbork. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać o piłce i powiedziałem mu o swojej pasji zaprosił mnie na trening - opowiada ks. Wojciech Murawski. - Raz grałem w pierwszym składzie, raz byłem w rezerwie. Wywiązywałem się z codziennych obowiązków i mój proboszcz mi w tym nie przeszkadzał, za co mu dziękuję.

Przez półtora roku pracy w Tucholi grał w reprezentacji "Tucholanki", został też kapelanem drużyny. Pokazuje legitymację piłkarską z tamtych lat. Na zdjęciu - oczywiście w koloratce.

- Na boisku wszyscy jesteśmy w jednakowych strojach, czasem tylko ktoś zapytał, a który to ksiądz? - dodaje.

Przeczytaj koniecznie: Nogami się świata nie zbawia.

Teraz raz w tygodniu kilkunastu księży diecezji toruńskiej spotyka się w Brąchnowie, gdzie grają w piłkę. Ba, reprezentacje diecezji toruńskiej i bydgoskiej rozgrywają mecze. W ostatnim, oficjalnym meczu toruńscy księża pokonali bydgoskich 5 do 1.

Czasami, kiedy chciałby wybrać się do Torunia czy Bydgoszczy na ważniejszy mecz obowiązki zatrzymują go w parafii. Innym razem, żeby wyjechać musi najpierw znaleźć zastępstwo.

- Dla kogoś, kto interesuje się sportem, taka pasja jest potrzebna - podkreśla ks. Wojciech Murawski, diecezjalny duszpasterz sportu.

Dobre zdjęcie i rower

Ksiądz Piotr Kociniewski, były sędzia piłkarski
Ksiądz Piotr Kociniewski, były sędzia piłkarski Fot. autor

Ksiądz Marcin Świderski - gdzieś w Polsce na turystycznym szlaku
(fot. Fot. archiwum prywatne)

Dzięki telewizyjnemu serialowi "Ojciec Mateusz" wiadomo, że rower związany jest z kapłańskim życiem. - Jednak zdecydowanie odradzam jazdę na rowerze w sutannie. To wymaga odwagi i udaje się tylko serialowemu ojcu Mateuszowi - żartuje ks. Marcin Świderski z parafii pw. Matki Bożej Zwycięskiej na bydgoskich Bartodziejach. Wcześniej ks. Marcin Świderski był w parafii w Krajence i tam, w ramach "Parafiady", odbył się wyścig rowerowy trzech księży w sutannach, ale była to po prostu zabawa.

Na urlop, nawet najkrótszy, zabiera ze sobą rower i aparat fotograficzny. - jazda na rowerze to jedna z lepszych form poznawania ludzi i terenu, a robienie zdjęć to pasja najpierw z kółka fotograficznego w Pałacu Młodzieży, a później z bydgoskiego technikum fotograficznego. Wtedy bez aparatu nie ruszałem się z domu, dziś zabieram go tylko na wyprawy - opowiada ksiądz Marcin Świderski. - Lubię robić zdjęci ludziom i krajobrazom, ale człowiek jest integralną częścią krajobrazu.

Może przez ten aparat marzył o studiach na łódzkiej "filmówce"? - Każde zdjęcie powinno być grą planów mówiących o konkretnym człowieku czy wydarzeniu.

- Dobre zdjęcie można zrobić tuż za rogiem - opowiada - ks. Marcin Świderski. - Dobre światło, pogoda i sytuacja składają się na fotografię z klimatem. Do tego nie jest potrzebna wycieczka w egzotyczne strony.

Jeszcze w studenckich czasach znajomi zaproponowali mu rowerową wycieczkę po Krymie. Dojechali pociągiem do Odessy i dopiero na miejscu ktoś odradził im jazdę przez step. Znowu załadowali się do pociągu i później przez dwa tygodnie jeździli już bez większych przygód po Krymie. - Miejscowi zawsze wypytywali nas skąd jedziemy? Kiedy dowiadywali się, że są z Polski i przyjechaliśmy zwiedzać Krym rowerami - pukali się w czoło.

Były też mniejsze przygody, szczególnie z rowerami. "Siadały" obładowane bagażniki, a wieczorna jazda dziurawymi drogami groziła poważnym wypadkiem. Wtedy w niektórych ukraińskich miejscowościach brakowało nawet włazów do studzienek.

- Zaczynałem od srebrnego medalu w bydgoskim "Czarze dwóch kółek", a później, już w seminarium, wybraliśmy się z dwoma kolegami na rowerowy objazd Chorwacji.

Po szkole średniej przez rok pracował i pierwszą wypłatę przeznaczył na kupno roweru.
Teraz na każdy urlop np. na Mazury koniecznie zabiera go z sobą.

Na motocyklu przed siebie

Przez kilka kolejnych lat ksiądz Janusz Konysz organizował święcenie motocykli (i motocyklistów!) na rozpoczęcie sezonu w bydgoskiej parafii na Ugorach. Od dwóch lat pracuje w niewielkiej parafii w okolicach Górki Klasztornej. Tu po raz pierwszy objął probostwo.

W sławianowskiej parafii ks. Janusz Konysz czuje się jak u Pana Boga w ogórdku. - W dzieciństwie na wsi marzyłem o dużym mieście, bo tam było kino i inne atrakcje, ale już podczas studiów w gnieźnieńskim seminarium ciągnęło mnie na wieś. Tu ma się żywy kontakt z człowiekiem i łatwiej dostrzec serce. Ludzie są dla siebie życzliwsi, a to co nas otacza traktują jako wspólne dobro. U nas to nie proboszcz organizuje pielgrzymki, ale Koło Gospodyń Wiejskich z proboszczem.
A do proboszcza można zajrzeć o każdej porze, już się to po wsi rozniosło.

Ksiądz Janusz pochodzi z Równopola, małej wsi pod Miasteczkiem Krajeńskim. Wszyscy mężczyźni w rodzinie pasjonowali się motoryzacją. Wtedy na wsi bez dwóch kółek - ani rusz. Jeśli nie rowerem, to komarkiem, a kiedy dostał od ojca nowego Rometa, to od razu - ku niezadowoleniu taty, zamienił go z kolegą na starą wueskę.

I to był jego pierwszy motor.

- Na ostatnim roku w seminarium kupiliśmy sobie z kolegą motocykle - opowiada ks. Janusz Konysz. - On się szybko przewrócił i zniechęcił, a ja jeżdżę do dziś. Jeździł yamahą, hondą, a teraz triumphem.
Samochód musiał kupić z konieczności, bo przecież do chorego, na spowiedź, pogrzeb czy katechezę nie pojedzie motorem. Była już i mroźna zima, podczas której tak drogi zawiało, że i samochodem nie dawało rady dojechać na niedzielną mszę świętą. Pomogli parafianie - ciężki ciągnik poradził sobie z zaspami. Wyznaje zasadę: samochód jest koniecznością, a motocykl - radością.

Może i ma w genach zapisane ułańskie fantazje, bo w rodzinie nie brakowało ułanów, nawet trafił się jeden pułkownik. - Fantazję ułańską też mam, ale na motocyklu mocno poskromioną przez rozum - zapewnia.

Ksiądz Janusz: - Motor u księdza dziwił tylko młodszych kapłanów, ale nie starszych, którzy w latach 50-tych sami korzystali z motorów. Starsi patrzyli na moją maszynę z sentymentem dla minionych czasów - tych komarków, jaw, emzetek, wuesek czy os, z których przesiadali się do samochodów. A młodsi nawet nie mają prawa jazdy na motocykl. A parafianie to zaakceptowali. Na msze rozpoczynające sezon motocyklowy przychodziło bardzo dużo starszych pań. Nie były zgorszone. Teraz, w Sławianowie parafianie czasem pytają: - Proboszczu, a kiedy nas przewieziesz?

Raz z kolegą wybrali się motocyklami do Chełmna na lody. Młodzież zainteresowała się maszyną, to postanowił ruszyć z fasonem, ale zapomniał zdjąć kłódki z przedniego koła. I jak tylko zwolnił sprzęgło, to zaraz fiknął przez kierownicę. - Siedziałem na bruku i śmiałem się z własnej głupoty, że z chęci popisywania najadłem się wstydu na stare lata - wspomina.

Co ksiądz-motocyklista myśli o zlej opinii jaką u wielu samochodziarzy mają kierowcy jednośladów? - Chamstwo jest naszą narodową cechą, jesteśmy zakompleksieni i musimy bez przerwy udowadniać innym, że jesteśmy lepsi. Na drodze, przy stole czy w każdej innej sytuacji. To dotyczy nas, Polaków i mówią o tym podczas kazań. - Na drodze nie szanujemy innych, nie włączamy kierunkowskazów, nie patrzymy w lusterka. Jadąc drogą w kolumnie widuję takich, którym ciągle za wolno. Oni nawet na podwójnej linii wyskoczą, wymuszą, zepchną innych na pobocze. Motocykliści robią to samo i dlatego mają taką a nie inną opinię. Prędkość, ryk motoru potęgują wrażenie, dlatego łatwiej nas zauważyć. Polakom wydaje się, że wszyscy będą kochali nas za gościnność, ale to chamstwo jest potworne. Dochodzę do wniosku, że Polak potrzebuje karności z zewnątrz, a jeśli tylko dostrzeże jakąkolwiek możliwość złamania zakazu, to byłby frajerem, gdyby nie skorzystał z okazji. Na Zachodzie jeździmy karnie, w Polsce - hulaj dusza piekła nie ma. Na Zachodzie jesteśmy złotymi rączkami, w kraju - mistrzami spartaczonych fuch. O naszych wadach narodowych mówił już kardynał Stefan Wyszyński w ślubach jasnogórskich, trzeba sobie ciągle to przypominać.

W dalsze trasy wyjeżdżał motocyklem do Niemiec i na Litwę. Dużo jeździł z przyjaciółmi po kraju. Kaszuby, Mazury, południowo-wschodnia Polska - bajeczne widoki, które nieustannie zachwycają.
Jego maszynie fabryka dała 265 km/h, a na niemieckiej autostradzie rozpędził się do 220 km/h, żeby sprawdzić motocykl. - Maszynę rozpędza się stopniowo i dopiero przy takiej prędkości można poczuć, jak dobrze i gładko wybiera drogę. Jaka jest jakość podwozia, ale po zwykłych drogach jeżdżę normalnie, tu nie ma miejsca na popisy. Kiedy w sekundę mijasz 55 metrów łatwo o wypadek. Dodaje, że zaczął się już bać jazdy polskimi drogami, wybiera mniej uczęszczane trasy, którymi nie pędzą wiecznie spieszący się drogowi tupeciarze - przedstawiciele handlowi.

Zdarzyło mu się już odprawiać pogrzeb motocyklisty. - Mówię o żalu za młodym życiem, pytam o przyczyny, żeby inni wyciągnęli z tego jakieś wnioski. Nie tylko motocykliści są sprawcami wypadków. Nad trumną mówią też o sensie życia i śmierci, niewidzialnym świecie, który jest od nas bliski o krok. Muszę dać otuchę rodzinie. Mówię również, że trzeba tak żyć, żeby być gotowym przenieść się na drugą stronę, ale nie przez samobójstwo na motorze. Trzeba mieć rozwagę, szanować życie dane od Boga.
Ksiądz Janusz jest również przykładem, że jedna pasja rodzi następne. Nauczył się nurkować, przed laty pojechał z młodzieżą do Rzymu na rowerze. Myśli, że z lataniem też by sobie poradził...

Boisko za plebanią

Ksiądz Piotr Kociniewski, były sędzia piłkarski
(fot. Fot. autor)

W młodości ksiądz Piotr Kociniewski z Grzybna był sędzia piłkarskim. - Namówił mnie Andrzej Kostrzewski, brat Romana. Dzięki niemu zrobiłem kurs sędziowski.

Kopał piłkę od małego, grał w tenisa stołowego i obie te pasje mógł kontynuować w pelplińskim seminarium, którego klerycy spotykali się na boisku z oliwskimi seminarzystami.

Sędziował mecze bydgoskiego "Zawiszy", do dziś lubi chodzić na mecze piłkarskie i na żużel. A jeśli trasa pielgrzymki przez Europę umożliwia zwiedzenie stadionów, to koniecznie na nie zagląda.

Jako wikary pracował w parafiach Torunia, Grudziądza i Wąbrzeźna. Kiedy jako proboszcz nastał w Grzybnie, zaproponował zbudowanie boiska za plebanią. Mieszkańcy pomogli, młodzież i dorośli mają gdzie grać. - Dziś trochę trudniej zachęcić dzieci i młodzież do uprawiania sportu, ponieważ komputery zrobiły swoje. Nie ma już różnicy między dziećmi na wsi a w mieście.

Podczas parafialnych festynów w grzybnie rozgrywane są mecze kobiety kontra mężczyźni. Panowie - dla ułatwienia - grają w gumofilcach.

- Formę do grania mam, ale gorzej z kondycją - mówi ks. Piotr Kociniewski.

Drużyna ministrantów z Grzybna zajęła 15 miejsce w Mistrzostwach Polski Służby Liturgicznej Ołtarza.

- Na Zachodzie kibice różnych drużyn idą spokojnie na mecz w barwach swoich drużyn, a u nas ciągle dzieją się złe rzeczy - dodaje ks. Kociniewski. - Nie mam pojęcia, co powoduje taką agresję?!

Jak najwyższe marzenia

Ksiądz Zbigniew Zimniewicz w drodze na szczyt Gasherbrum II
(fot. Fot. archiwum prywatne)

W lipcu 2006 roku ksiądz Zbigniew Zimniewicz, obecny proboszcz parafii w Bądeczu zdobył szczyt Gasherbrum II (wys. 8.035 metrów) w Karakorum. - Ze względu na zbyt późną porę nie udało mi się odprawić mszy świętej na tym szczycie, jedynym księdzem, któremu się to udało jest Krzysztof Gardyna, prawdziwy górski mocarz (wśród księży), który zdobył Gasherbrum w 1997r. - przypomina ks. Zbigniew.

Choć Gasherbrum II to jeden z łatwiejszych ośmiotysięczników, ale brak właściwej aklimatyzacji do pobytu na takiej wysokości, komplikował życie niektórym uczestnikom wyprawy.

- Moja historia chodzenia po górach nie ma początku - mówi ksiądz Zbigniew. - Urodziłem się we Wrześni. Od małego jeździłem na kolonie i obozy w Karkonosze i Tatry. I to mi zostało. Kiedy został proboszczem usłyszał pytanie: - To co, koniec z górami? Nie odpowiedział.

- Przede wszystkim jestem księdzem, góry lubię, ale to nie jest najważniejsza pasja mojego życia - tłumaczy.

Media łakomie rzuciły się na historię grupy księży, którzy urwali się z rekolekcji i wyszli w Tatry. Było to w listopadzie przed kilku laty. Po drodze, w okolicy Zawratu, usłyszeli kobietę wzywającą ratunku. Przez moment widzieli, że daje im sygnały czymś czerwonym. Nie udało im się jej odnaleźć. Dopiero TOPR-owcy sprowadzili turystkę do Murowańca, a przez radio podali, że machała - czerwonym stanikiem (tylko on wyróżniał się z całego jej ubioru na tle skały).

- Przez lata kompletowałem wyposażenie alpinistyczne i pokochałem góry - opowiada proboszcz z Bądecza (jako wikary pracował pod Wagrowcem, w Kruszwicy, Inowrocławiu i w dwóch bydgoskich parafiach).

Wyjeżdżał w Dolomity, Alpy, wchodził na Elbrus, Kilimandżaro, Mont Blanc, Chan Tengri, Aconcaguę. Pik Korżeniewskiej.

Co ciągnie go w góry? - Nic ponad to, że są - i są piękne - odpowiada.

Na wyprawę na Alaskę (szczyt McKinley - 6194 mnpm) wyruszył prawie zza ołtarza. - Po prostu nie miałem czasu na aklimatyzację i już na dwóch tysiącach metrów organizm się zemscił - wspomina. - przez dobry kwadrans leżałem odrętwiały. Mamy największy kłopot z czasem wolnym. Na dłuższą wyprawę muszę znaleźć dla siebie zastępstwo w parafii.

Kiedyś wracając z przyjaciółmi-księżmi z wyprawy w Dolomity na drzwiach kościoła w Trydencie znaleźli informację, że kościół w sierpniu jest zamknięty. Najbliższy czynny kościół - i tu właściwy adres.

- U nas to byłoby nie do pomyślenia - mówi ks. Zbigniew.

Należy do Zakopiańskiego Klubu Wysokogórskiego. Na jedną z wypraw wyruszył z klubem wysokogórskim z Jastrzębia Zdroju (2008r.) Kiedy wydało się, że jest księdzem, jeden z kolegów zażartował: ja jestem antychryst, a tamten jeszcze większy antychryst. I podczas wyprawy ten jeszcze większy zginął. Wtedy zaproponował, że odprawi mszę św. w jego intencji. - I choć przyszli na nią wszyscy, zaprawieni górscy twardziele, to każdy bardzo to przeżył. A w górach spotyka się ekumeniczne towarzystwo - prawosławni, ewangelicy, katolicy.

Jakie marzenia ma ksiądz alpinista? - Jak najwyższe, jak najwyższe - uśmiecha się ksiądz Zbigniew .

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska