Sobota 22 kwietnia miała być dla Ewy jak każda. Spokojna, bez niespodzianek. Ot, Grzegorz zawiezie ją do koleżanki, która prowadzi dom biesiadny, by pomóc jej w przygotowaniu wesela. Posiedzi tam, wypije kawę, wróci do domu. Po południu wpadnie znowu na kawę, pogada. I tak było. Ale wtedy, około godziny 14, Ewa widziała męża po raz ostatni.
Jakby nieobecny
- Co on dziś taki dziwny? - zagadnęła ją koleżanka. - Małomówny. Zamyślony. Jakby nieobecny. Takim Grzegorza zapamiętała Iwona Suszczyńska, właścicielka domu biesiadnego.
Przyjaźnił się od lat z jej mężem, Jackiem. - Znasz człowieka, chodzisz z nim na ryby, a kiedy znika okazuje się, że nic o nim nie wiesz - mówi Suszczyński. - Wpadł do mnie dzień wcześniej, w piątek, na pogaduszki. On, zawsze gadatliwy, niewiele mówił. Chory, czy co? On nigdy nie skarżył się. Nie lubił chyba obciążać innych swymi kłopotami. I prosić o pomoc. O tym, że miał kłopoty finansowe, mówią w Koronowie wszyscy. Ewa Sucharska na to: - Jak każdy, komu nie wyszły interesy.
Grzegorz od końca lat 80. miał beczkę asenizacyjną. Ośrodków i domków letniskowych nad Zalewem Koronowskim niemało, więc można było z tego żyć. Ale gmina skanalizowała się, konkurencji przybyło. Sprzedał więc beczkę, miał wtryskarkę i zaczął kooperować z miejscową firmą produkującą grzejniki. - Ale to już nie były takie pieniądze - wspomina Ewa. - Grzegorz zamartwiał się, bo wzięliśmy kredyt na pięć lat. Spłacamy, zaległości nie ma i jakoś z trudem udaje się nam łączyć koniec z końcem. Jeden syn studiuje, drugi uczy się w technikum. Mieszkamy z teściami i opiekujemy się nimi. Bo teść jest na wózku inwalidzkim, teściowa chodzi o kulach.
Ewa wróciła z wesela po północy. Zdziwiła się, że Grzegorza nie ma w domu. Nie zdarzało się, żeby nie wrócił na noc. Telefonowała na jego komórkę, ale ta odezwała się w sypialni. Wiedziała już, że przed godziną 20 zjadł z rodzicami kolację, zebrał talerze ze stołu, przebrał się i wyszedł po papierosy.
Rano obdzwoniła znajomych męża. Nikt go jednak nie widział. Z synami ruszyła w miasto. Dowiedziała się, że był w sklepie przy rynku, potem widziano go na Fredry, jak stał, palił papierosa przed pizzerią "Palermo". To był ostatni ślad.
- Wracałam z mężem ze sklepu koło dworca PKS około godziny 19 i spotkaliśmy go. Porozmawiał chwilę, taki dziwny jakiś, milczący, jakby czegoś szukał i nie mógł znaleźć - wspomina Mirosława Zgud, której mąż, też wędkarz, zaprosił Grzegorza do siebie na imieniny. - Obiecał, że wpadnie do nas. Rozstaliśmy się z nim przy rynku.
Nie przyszedł.
Plakaty w oknach i na drzwiach
Pani Grażyna z rodziną i przyjaciółmi rozwiesiła takie plakaty w Koronowie, we wszystkich miejscowościach w gminie, na bydgoskich dworcach, osiedlach, w marketach, szpitalach
W niedzielę o godz. 16 Ewa zawiadomiła policję o zaginięciu męża. Dwie godziny później informacja poszła w świat. Grzegorz Sucharski lat 47 znalazł się na policyjnej liście osób zaginionych. Ewa zdążyła już ze znajomymi zjeździć wszystkie możliwe miejsca, w których mógł się Grzegorz pojawić. Była w Samociążku, Pieczyskach, Romanowie, Srebrnicy... Ani śladu.
W poniedziałek rano Grzegorz już patrzył na przechodniów z plakatów ponaklejanych w oknach wystawowych i drzwiach sklepów w Koronowie. Wykonali je na komputerze - ponad tysiąc sztuk - synowie Grzegorza i jego bratanek, który przyjechał z Niemiec. - Właściciele sklepów telefonowali do mnie i pytali, czy to nie żart z tym zaginięciem Grzegorza - wspomina Ewa Sucharska.
Znajomi, przyjaciele, rodzina zjeździli jeszcze raz okolice. We wtorek porozwieszali plakaty we wszystkich miejscowościach w gminie, na przystankach, w sklepach, na bydgoskich dworcach, osiedlach, w marketach, szpitalach. Ewa telefonowała do wszystkich szpitali w promieniu 100 kilometrów.
Ze sto osób wyruszyło sprzed komisariatu w Koronowie na poszukiwania: miejscowi i bydgoscy policjanci z psami, strażacy OSP, koledzy synów z zespołu szkół im. gen. Maczka, sąsiedzi i przyjaciele. Z mapami Zalewu Koronowskiego kilkadziesiąt patroli przeczesało okolice. Bez rezultatu.- Nie pamiętam akcji poszukiwawczej na tak szeroką skalę - mówi Sławomir Machaliński, komendant z Komisariatu Policji w Koronowie. Teczka z poszukiwań zaginionego pełna jest notatek służbowych, korespondencji, protokołów przesłuchań świadków, korespondencji z komisariatami policji w Kcyni, Łabiszynie.
Sygnały, sygnały...
Po kilku kolejnych dniach o zaginięciu Grzegorza Sucharskiego pisały już gazety.
- Sobotnią "Pomorską" czytałem w niedzielę - wspomina Jan Matuszewski z Kowalewka - wsi pod Kcynią. - Oczom nie wierzyłem. Przecież ten człowiek z gazety był u nas w piątek! Od razu skontaktowałem się z jego żoną.
Lało. Mężczyzna przyszedł około godz. 15. Pytał, czy może się ugrzać, coś zjeść. Był bardzo głodny. Dobrze mu z oczu patrzyło, tylko taki zmarnowany był. Matuszewscy pozwolili mu wysuszyć odzież na kaloryferze, przeprać skarpetki, umyć się. Zjadł osiem kanapek, dwie dostał jeszcze na drogę.
- Mówił, że jest rencistą z Bydgoszczy, że szuka pracy na wsi.- opowiada gospodarz. - Pytał o przystanek PKS. Wskazałem mu drogę. Autobus podjechał, ale on nie wsiadł. Ruszył w stronę Noteci, do śluzy w Gromadnie. Śluzowy zwrócił uwagę na obcego człowieka. Zagadał. Nieznajomy powiedział, że jest z Bydgoszczy, że zgubił drogę. Śluzowy zaproponował, że przedzwoni do policjantów z Kcyni, którzy tu często zaglądają, by przyjechali i podrzucili go do szosy. Mężczyzna bez słowa ruszył jednak w drogę, nad Noteć.
Ewa Sucharska zaraz po telefonie z Kowalewka rozmawiała z koronowską i kcyńską policją. Radiowóz natychmiast ruszył we wskazanym przez Matuszewskiego kierunku. Ale policjanci nikogo już nie spotkali.
- A ja tego mężczyznę z gazety spotkałem dzień wcześniej, w czwartek - wspomina Henryk Kominiak z Piotrowa. - W samo południe, między wsią Weronika a Sipiorami. Wracałem traktorem z pola. On wyszedł z lasu i stanął na drodze. Prosił, żebym go podwiózł do szosy, bo chcial dojechać do Bydgoszczy. Mówił, że jest bez grosza. I wiozłem go jakieś dobre pół kilometra. To na pewno był ten pan z fotografii.
Widziano też go w Ludwikowie, Weronice.
- Byłam tam kilka dni po telefonie z Kowalewka - wspomina Ewa Sucharska. - Rozmawiałam ze wszystkimi. Rozkleiłam plakaty wszędzie, gdzie się tylko dało. Na przystankach, w sklepach, na słupach. Również w Kcyni, Szubinie, Żninie, Łabiszynie. W tych opowieściach nie zgadza mi się strój Grzegorza. Tylko ten pan traktorzysta z Piotrowa mówi, że ubrany był na ciemno, na granatowo, adidasy na nogach, że miał wąsa. Bo Grzegorz wyszedł z domu w granatowej kurtce, czarnych spodniach na kant, w ciemnej bluzce. U Matuszewskich w Kowalewku był już inaczej ubrany. Powiadają tam, że przebrał się u jednych ludzi w Ludwikowie. Więc mógł to być Grzegorz.
Sucharskiej zgadza się też charakterystyczny chód męża. Taki trochę kaczkowaty, lekko jakby kulał. I siwy - jak mówili - też był. - Więc to mógł być on, to na pewno był on - Ewa powtarza to kilka razy. I nie traci nadziei.
Ale otrzymała takich sygnałów więcej. Telefonował m.in. właściciel sklepu we Władysławowie koło Łabiszyna. - No, dzwoniłem, bo ta pani tu była i zostawiła plakat - opowiada Leszek Pietras z Władysławowa. - Pokazałem go kilku klientom. Rozpoznali niby tego człowieka. Policja z Łabiszyna zatrzymała potem na rynku w swoim miasteczku kogoś, kto był do niego podobny. Ale okazało się, że to był mieszkaniec gminy.
Skontaktowała się też dziewczyna, która wysiadła na dworcu PKP w Bydgoszczy, zobaczyła plakat i powiedziała, że jechała z tym panem pociągiem na trasie Olsztyn-Warszawa. Był bardzo miły, zrobiła mu nawet zdjęcie. Foto przesłała mailem. Ale to nie był Grzegorz, tylko ktoś bardzo podobny...
Ewa Sucharska nie przyjmuje do wiadomości, że Grzegorzowi mogło przytrafić się coś złego. - Wiem, że dużo zła wokół, że jemu też, że każdemu - poprawia się - może przytrafić się nieszczęście. Takie już mamy czasy. Ale najpewniej to Grzegorz zachorował. Martwił się, zamartwiał, amnezji jakiejś dostał i dlatego nie wraca. Choć nigdy w życiu nie chorował i do lekarzy nie chodził. - Grzegorz, wracaj! - mówi. I popłakuje. - Przy teściach nie mogę płakać, bo oni bardzo przeżywają zniknięcie syna. Więc przy obcych łzy mi lecą.