Cóż, trudno - to nie jest koalicja łatwa. Co jakiś czas Kaczyński, Lepper i Giertych muszą się spotkać. Byleby z sensem, z jakimś pożądanym skutkiem - nie tylko dla nich i ich ludzi, ale i dla państwa. Osobliwość owych spotkań polega na tym, że każdy uczestnik ma na nich coś innego do ugrania (i każdy oficjalnie podaje inny powód, dla którego na nie idzie), a potem każdy je inaczej relacjonuje. Zwykle tonem zwycięzcy.
Choć pewnie nigdy nie dowiadujemy się z tych "szczytów" całej prawdy (o czym była faktycznie mowa, który z koalicjantów swoją pozycję poprawił, a który i za co coś utargował), wiemy czego takie rozmowy dotyczyć powinny. W tej chwili obu "przystawkom" należy się przede wszystkim ze strony PiS-u przypomnienie, gdzie jest ich miejsce w szyku. Zwłaszcza premier powinien korzystać z takich okazji, by uświadamiać liderom Samoobrony i LPR, że oddane im ministerstwa nie są udzielnymi księstwami pana Giertycha, pani Sowińskiej, pana Leppera czy pani Kalaty.
Niestety, śledząc doniesienia z resortów pracy, oświaty czy ostatnio z Biura Rzecznika Prawa Dziecka, można odnieść wrażenie, że niektórzy ministrowie nie czują w rządzie obecności szefa. Nie wiem, dlaczego Jarosław Kaczyński nie ingeruje w różne głupstwa w resortowych folwarkach koalicjantów. Może dla świętego spokoju (tyle ma chłop na głowie - lustrację, dekomunizację, deubekizację), a może dlatego, że o dziedzinach powierzonych LPR i Samoobronie nie ma zielonego pojęcia lub po prostu one go nie obchodzą. A powinny.
Zawiązując tę egzotyczną koalicję, Kaczyński dostał nie tylko przywilej skutecznego sprawowania władzy, ale i wziął na siebie odpowiedzialność. Za całość. A to oznacza, że premier musi im co jakiś czas przypomnieć Lepperowi i Giertychowi, kto tu jest szefem wszystkich szefów.. Bo jeśli ten układ już musi trwać, to właśnie prezes największej partii winien dopilnować, by państwo nie płaciło za to coraz wyższej ceny.