W oczach mieszkańców Wałdowa sytuacja w domu Karpusów wygląda tak: w starym gospodarstwie przy drodze do Pruszcza mieszkali kiedyś świętej pamięci państwo Karpusowie. - Gdy się tu wprowadziłem, nie miałem nic. Pomogli mi stanąć na nogi, pożyczali maszyny, zawsze byli życzliwi - wspomina sołtys Wałdowa Grzegorz Bojkowski, najbliższy sąsiad państwa Karpusów. - Dzieci też dobrze wychowali: na takich, co muchy nie skrzywdzą - dorzuca.
Teściowie uciekli z domu
Na gospodarce z rodzicami został tylko Jan. Dziś ma 54 lata. Długo był kawalerem. Osiem lat temu poślubił rozwódkę z Niewieścina, obecnie 42-letnią Bogumiłę. Już po trzech tygodniach od ślubu starzy gospodarze musieli się wyprowadzić. - Wcześniej pani Karpusowa płakała w naszym domu, że synowa potrząsnęła nią kilka razy. Uciekli więc z mężem przed nią, do drugiego syna, który mieszka w Niewieścinie - mówi Bojkowski.
Niebawem "nowa" Karpusowa urodziła bliźnięta - dwie dziewczynki.
- Brat radził sobie jak mógł, by sprostać oczekiwaniom żony: wielki telewizor, zmywarka. A na gospodarce nie można tylko wydawać, trzeba też inwestować. I tak z dnia na dzień majątek po rodzicach zaczął się kurczyć. Kiedyś były tu świnie i krowy. Dziś sama ruina - ubolewa Kazimierz Karpus z Niewieścina, brat Jana.
Wstawił się za nim po ostatniej awanturze, którą Jan o mało przypłacił życiem. - Od lipca żona ma 32-letniego kochanka. W listopadzie pozwoliła mu zamieszkać w naszym domu. Ja musiałem się wynieść do obory - opowiada Jan Karpus.
Ona chciała zabić
Kilka razy żądał, żeby Adam S. wyprowadził się z jego domu. Ostatnio wieczorem 29 grudnia. - Wtedy żona wpadła w szał. "Sam się wynoś!" - wrzeszczała i wtem dźgnęła mnie nożem - opowiada Jan Karpus. Po pomoc pobiegł do sołtysa, który wezwał policję i pogotowie. - Mimo że poszkodowany miał na sobie kilka grubych warstw odzieży, nóż wbił się dwa centymetry pod skórę. - Skończyło się na zaszyciu rany, to cud! - zaznacza brat Jana i tłumaczy, że wreszcie musi się on rozwieść. - Teraz to już trzeba będzie, nie ma wyjścia - przyznaje Jan, ale martwi się, kto będzie woził dzieci do szkoły. Bo, chociaż w domu ma się od nich trzymać z daleka, odwożenie córek na lekcje i z powrotem jest jego obowiązkiem. - Dlatego, gdy - po ciosie nożem - ojciec pojechał do brata, dzieci przez tydzień nie chodziły do szkoły - usłyszeliśmy w Gminnym Ośrodku Pomocy Społecznej w Pruszczu.
Bogumiła Karpus nie czuje się winna. - Nie dźgnęłam go nożem. Nie mną, a nim się zajmujcie! To wariat, który powinien się leczyć. Doprowadził mnie do ruiny i wykańcza moje dzieci - wylicza jednym tchem.
Kazimierz Karpus puka się w czoło za jej plecami. - To ona ma szajbę i wyrok na koncie. Też za dźganie nożem, ale w tym wypadku opon w moim samochodzie. Była też zatrzymana, gdy wyrzuciła brata z domu razem z dziećmi. Miały wtedy dopiero dwa latka i marzły z ojcem na dworze. Wtedy też interweniowała policja i opieka społeczna - podkreśla Kazimierz i dziwi się, że wymiar sprawiedliwości obchodzi się z bratową tak łaskawie. - Jej córka z pierwszego małżeństwa ma męża policjanta w Pruszczu. Mam nadzieję, że nie chroni tak niebezpiecznej teściowej - mówi.
Pewność za trzy tygodnie
Witold Kwiatkowski, pełniący obowiązki rzecznika prasowego policji w Świeciu zapewnia, że zięć Bogumiły nie angażuje się w jej sprawę jako policjant. - Kobieta ma prawo do wolności, bo nie przedstawiliśmy jej jeszcze zarzutu o uszkodzenie ciała. Nie ma też pewności, że do tego dojdzie. Będziemy ją mieli dopiero po wydaniu opinii przez biegłego, którą poznamy za około trzy tygodnie - tłumaczy policjant.
Udostępnij