Każdy rząd w końcu musi doczekać się swojej wielkiej afery. Przyszedł więc czas na aferę PiS-u. Nie wiem, czy to akurat sprawa banku Czarneckiego zepchnie rządzących na równię pochyłą, ale - jeśli PiS w spektakularny sposób nie rozliczy afery - będzie ona znakomitym pretekstem do czołgania ekipy Jarosława Kaczyńskiego w przyszłości.
Same afery uważam z zasady za zjawiska dobre dla życia społecznego, bo miara wstrząsu, jaki wywołują, jest miarą zdrowia społeczeństw. Afery to z jednej strony kubeł zimnej wody dla rządzących, z drugiej - niechybny początek zmian w każdej zmurszałej konstrukcji politycznej i początek łatania dziur w pokładzie. No i dobry moment, aby podejrzeć rzeczywistość na co dzień zakrytą. Czego dowiedzieliśmy się dzięki aferze z KNF? Po raz kolejny potwierdziła ona tezę o dramatycznie krótkiej ławce rezerwowych PiS. Najwyższe stanowisko w nadzorze sektora bankowego przypadło w udziale młodzianowi (bo 37-latka na tym stanowisku trudno nazwać inaczej) z mocno dyskusyjnym dorobkiem naukowym i bez doświadczenia w bankowości. Choć opozycja przywykła obwiniać demonicznego prezesa o całe zło świata, akurat w tym przypadku ma całkowitą rację. BMW (bierni, mierni, wierni) w gabinetach, od których zależy nasze bezpieczeństwo, to grzech niewybaczalny, obciążający lidera. Tym bardziej że krótka ławka PiS-owskich nominatów nie była koniecznością, ale świadomym wyborem.
Kara dla prezesa jest sroga. Zastanawiam się, co musi się dziać w głowie Jarosława Kaczyńskiego, w sytuacji gdy autorem największego kryzysu jego rządu okazuje się biznesmen, który w 18 roku życia podpisał lojalkę SB, a później wszedł w układ z PRL-owskim wywiadem wojskowym. Gdy w imieniu biznesmena występuje dawny partner koalicyjny Kaczyńskiego z Ligi Polskich Rodzin. Gdy Adam Glapiński, niezłomny rycerz zakonu PC (a przy okazji „chrzestny” prezesa Chrzanowskiego), zapowiada, że NBP (czytaj „my, naród”) pomoże bankowi Czarneckiego stanąć na nogi. Eksploduje?