Dziesiątego kwietnia 1956 roku pod kościół parafialny w Górznie podjechała kawalkada bryczek z gośćmi weselnymi. Wspólnie z prowadzącym ceremionię zaślubin - ówczesnym proboszczem Śmigockim wypatrywali ostatniego, najważniejszego powozu, mającego przywieźć parę młodą. Zdumionym oczom zgromadzonych przed świątynią zamiast bryczki ukazało się najprawdziwsze auto. Z budzącego zachwyt pojazdu wysiedli państwo młodzi - Łucja i Kazimierz Górni. Ona, w powłóczystej białej sukni z długim, wielokrotnie okręconym wokół ramienia welonem. On, w eleganckim nienagannie skrojonym czarnym garniturze.
Klęcząc u podnóża głównego ołtarza w górznińskim kościele przysięgali sobie dozgonną miłość, wierność i to, że nie opuszczą siebie nawzajem aż do śmierci.
W ciągu minionych 50 lat małżeńskiego przyrzeczenia dotrzymali. Dzień złotych godów zapisał się w ich pamięci jako bardzo miły i uroczysty. Odbyły się dwie ceremonie. Jedna - wyłącznie dla najbliższej rodziny. Druga - obchodzona w gronie zaprzyjaźnionych od kilku lat członków górznieńskiego klubu seniora "Radosna Jesień", do którego państwo Górni od samego początku jego istnienia należą.
Wiele ścieżek życiowych, tych z górki i pod górę musieli złoci jubilaci pokonać. A wszystko zaczęło się w Zaborowie. Kazimierz, mieszkaniec Górzna podczas jednago z pobytów w Zabo-rowie zobaczył piękną niewiastę.
- Od razu wpadła mi w oko, i tak już zostało. Niełatwo było zdobyć uznanie wybranki. Musiałem się trochę postarać o pozyskanie jej względów. Kiedyś, nie tak jak dziś droga do ołtarza była dłuższa i wymagała odpowiedniej strategii działania - wspomina pan Kazimierz.
Strategię przeprowadził skutecznie. W domu rodzinnym panny młodej w Zaborowie w piękny, pogodny kwietniowy dzień odbyło się weselisko na 70 osób. Do tańca przygrywała kapela z Lidzbarka. Nie były to czasy instrumentów elektronicznych. W kilkuosobowej orkietrze oprócz bębna dominowały instrumenty dęte.
- Do marsza weselnego grającemu na tubie wrzuciłem do tej trąby pieniądze. Cała kapela liczyła sobie chyba cztery osoby. Grali tylko utwory instrumentalne, bez śpiewania. W tych czasach tradycją byli muzykanci wyłącznie grający na instrumentach. Do innych, trochę wesołych obyczajów należał przedweselny wieczór, nazywany prze miejscowych "polter - abent". Polegało to na tym, że pod weselnym domem dowcipni przybysze tłukli butelki i inne szklane naczynia. Na szczęście pary młodej. Za podtrzymywanie tej trochę polskiej, trochę niemieckiej tradycji częstowani byli kielichem gorzałki - opowiada pan Kazimierz.
Weselisko minęło, zaczęło się normalne, codzienne życie. Trzy lata państwo młodzi mieszkali w Zaboro-wie, pracując na roli. Wreszcie przyszedł dzień, kiedy postanowili przenieść się do miasta. Górzno, lokalne "city" okazało się ich wynarzonym celem. Tu trwają i mieszkają do dziś w domku na jednej z bocznych uliczek.
Państwo Górni doczekali się trojga dzieci, dwóch synów (młodszy mieszka z nimi) oraz córki zamieszkałej w Brodnicy. Mają pięcioro wnucząt, które chętnie dziadków odwiedzają.
Jaki przepis na zgodne, długie życie w małżeństwie mają złoci jubilaci?
- Trzeba się jakoś dobrać. Zdawać sobie sprawę z tego, że ludzie ślubują sobie przed ołtarzem trwanie ze sobą na dobre i na złe - bo i to się w każdym związku przecież zdarza. Trzeba mieć dla siebie dużo szacunku i tolerancji, bo każdemu się przytrafiają błędy i potknięcia. W pięćdziesiątą rocznicę pożycia małżeńskiego dobrzy ludzie życzyli nam dotrwania do kolejnego, okrągłego jubileuszu. Dobrze ze sobą nam żyć. Gdyby tylko udało się kiedyś razem zejść z tego świata? Ale to zadanie już nie leży w ludzkiej mocy... - kończy pani Łucja.