- Czy oglądając wiadomości szuka pan tematów do następnych książek?
- Do tej pory się nie zdarzyło, żebym czerpał z wiadomości, natomiast było odwrotnie: najpierw coś napisałem, a później, po wielu miesiącach, zobaczyłem to w telewizji. Byłem przerażony, bo moim zadaniem jest jednak trochę straszyć ludzi. Jeśli jeszcze kilka takich rzeczy się sprawdzi, to chyba zacznę pisać o Haiti. Atrakcji politycznych mamy ostatnio dość.
- Nie obawia się pan, że kiedy ktoś usłyszy "polskie political fiction", nie sięgnie po książkę?
- To chyba jakiś nasz kompleks. Ciągle czytamy książki Grishama czy Robina Cooka, o amerykańskich prezydentach, prawnikach i policjantach. Pomyślałem, że może wreszcie warto napisać coś ciekawego, ale rozgrywającego się w polskich realiach. Do tego miałem troszkę szczęścia - moja pierwsza książka była czytana w radiowej Trójce, w odcinkach. I jak widać spodobała się.
- Czy zdarza się, że śledząc kolejne afery myśli pan: "Czegoś takiego w życiu bym nie wymyślił!"?
- Nasza rzeczywistość przerasta zmyślone historie. Ale nie będę pisał książek o polityce realnej. Wolę fikcję, choć osadzoną w realnym otoczeniu. Czytelnik ma się bawić, a nie denerwować. Jak powiedział kiedyś John Grisham - moim zadaniem nie jest zdobycie nagrody Nobla, tylko zaprezentowanie rozrywki na jak najwyższym poziomie. Opisane wydarzenia mają sprawiać wrażenie, że są prawdopodobne, mogłyby się zdarzyć, ale na szczęście się nie zdarzyły.
- Prawdziwe są miejsca i fakty, o których czytamy w "Marice", jak stan wojenny, wymarsz wojsk radzieckich, wzmianki o Millerze... Czy takie zakorzenienie w polskich problemach i krajobrazie nie zamknie książce drogi do innych krajów?
- Tło jest realistyczne, jest tu nawet kilka faktów, o których nasze społeczeństwo wie niewiele, jak na przykład akcja Progres, jedna z najważniejszych akcji KGB. A czy kogoś za granicą to zainteresuje? Pamiętam jak w Polsce pojawiła się książka "Czerwony horyzont", o dyktaturze Nicolae Ceausescu, i została bestsellerem. Myślę, że szczególnie naszych sąsiadów, Czechów, Słowaków, czy nawet Rosjan, obchodzi, co dzieje się w kraju tuż obok.
- Bohaterem "Mariki" i poprzednich książek jest dziennikarz telewizyjny - pan też jest dziennikarzem.
- Staram się nim nie być.
- Za dużo stresu?
- Kilkanaście lat pracuję w tym zawodzie i mam dość. Każdy dziennikarz wie, jak to jest - podobno mamy najkrótsze żywoty. W Warszawie przy Woronicza na drzwiach codziennie zmienia się klepsydra z nazwiskiem któregoś z pracowników. I to nie jest przesada. Moim największym marzeniem jest całkowite utrzymywanie się z pisania. Ale to udaje się zaledwie kilku osobom w naszym kraju. Mimo wszystko dziennikarstwo pomogło mi, przygotowało do pisania. I chodzi tu nie tylko o przeżycia, ale dostęp do interesujących ludzi, dokumentów, historii. I pewien sposób myślenia - ciągłe zastanawianie się, co się ludziom spodoba, a co nie.
A czy postać dziennikarza to moje alter ego? Lubię myśleć, że nie, ale chyba zawsze coś w tym jest. We wszystkich książkach wydarzenia i problemy związane z telewizją są prawdziwe, miały miejsce. Mam też taki złośliwy zwyczaj, że nazwiska są wzięte z życia. I jeśli kogoś nie lubię, zostaje czarnym charakterem.
- Lepiej panu nie podpaść.
- Nie, no mam nadzieję, że się wkurzą.
- Podobno tak dobrze zna pan metody działania i struktury służb wywiadowczych, bo kilka lat współpracował z policją przy produkcji jednego z programów w TV.
- Był to program dotyczący bezpieczeństwa i faktycznie poznałem wtedy wielu ludzi z policji i UOP-u. To co piszę jest zmyślone, ale musi być realne.
- Jak przygotowuje się pan do pisania książki - szpera w dokumentach, czy po prostu przychodzi natchnienie i już?
- (śmiech) Dobrze by było. Tak naprawdę kładę się na łóżku, patrzę w sufit przez trzy miesiące i myślę. A kiedy już mam, jak to się nazywa w literaturze, elementy osiowe, czyli to, co w książce będzie wiodące, kontaktuję się z fachowcami. To nie jest literatura faktograficzna, ale ma sprawiać wrażenie takiej i nie mogę pisać głupot. Są to nie tylko ludzie ze służb specjalnych, ale też spece od archeologii i historii czy lekarze. Później przychodzi czas na pisanie drabinek, czyli sprawienie, aby to wszystko jakoś się ze sobą łączyło i żeby nie było nudy.
- ... i żeby czytelnik był zaskoczony, że to wszystko się tak pięknie splata...
- (śmiech) To cała sztuka. Często mi się zdarza, że bohater usiadł na fotelu a wstał z krzesła. To są drobiazgi, ale trzeba uważać.
- Jest jakieś miejsce, w którym lubi pan pisać? Osobny pokój, w którym jest spokój i cisza.
- Mam swój pokój, ale po głowie biegają mi cztery koty i wkurzają mnie. Na razie nie stać mnie na pałacyk, przez okno którego mógłbym patrzeć w dal. W przyszłości chciałbym mieć domek nad jeziorem i zasiadać do pisania na drewnianym balkonie.
- Myślał pan kiedyś o napisaniu książki w innym stylu, na przykład horroru albo romansu?
- Na razie wszyscy, których pytam o opinię, łącznie z moją panią dozorczynią, która bardzo się moją twórczością interesuje, próbują mnie od tego odwieść, mówiąc, że dużo ryzykuję. Ale chciałbym.
- Jakieś pomysły już są?
- Kiełkują. To na razie odległa przyszłość, bo teraz pracuję nad kolejną książką z cyklu. Powiem tylko, że później chcę pójść w stronę s.f., żeby jakieś duchy polatały, może bardziej wymyślne niż duchy, ale coś w tym typie.
- Nie jest pan zatem osobą twardo stąpającą po ziemi?
- Mam stosy niezapłaconych rachunków, o których zapominam i święcie wierzę w reinkarnację i duchy - w jednej z poprzednich książek pisałem o reinkarnacji.
- A w "Marice" o skierniewickim lesie połykającym ludzi. Podobno ten las istnieje naprawdę.
- Ja się tam wychowywałem. Mieszkałem w Warszawie, ale w Skierniewicach miałem dziadków i jeździłem do nich na wakacje. Tak więc miejsca - ulice, domy i las opisane w książce są prawdziwe. Tam rzeczywiście był poligon wojskowy, tylko nie było tych wydarzeń, które opisałem. Legendy o ginących ludziach już zmyśliłem.
- Wszystkie dotychczasowe pana książki łączą się ze sobą. A następna?
- Będzie prequelem. Jej roboczy tytuł to "Serwal". Opowiada o bardzo zdolnej poetce, studentce weterynarii o artystycznej duszy, która jednak ma pewną "przypadłość" - w okrutny sposób zabija ludzi. Pojawi się znana z poprzednich książek Ultra, ale tu dopiero zaczyna swoją karierę.
- Co pan robi, kiedy chce odetchnąć od pisania i pracy dziennikarza?
- Lubię grać na pianinie, jestem też kinomanem. Powiem banał: lubię dobre kino. Ostatnio byłem na "PitBullu" i bardzo mi się podobał. To jeden z najlepszych polskich filmów, jakie ostatnio widziałem. Uwielbiam też podróżować - jak tylko mam jakieś pieniądze, wyjeżdżam. Byłem już nawet w Australii.
- Jest jeszcze starochińskie GO.
- Najstarsza gra świata. Okazuje się, że jest w Polsce kilkaset osób, które w nią grają. Wymyślił ją cztery tysiące lat temu chiński cesarz, który chciał, aby jego syn rozwijał się intelektualnie. Na niej właśnie później oparto szachy. Ale GO to temat na osobny wywiad.
