Nie ma takich politycznych atrakcji, jakich nie dostarczyłaby nam orlenowska komisja śledcza. Ma ona po prostu niesłychaną gotowość do organizowania nieustannych igrzysk. W tym celu wzywa najważniejsze osoby w państwie i to w specjalnie podgrzewanej atmosferze, czym różni się od innych komisji. Gremium zajmujące się sprawami PZU też wzywa bardzo ważne osoby, ale nie urządza przy tej okazji publicznych procesów lustracyjnych, z podejrzanymi o przestępstwa obchodzi się z pewnym dystansem nie czyniąc z nich natychmiast świadków koronnych, z przeciekami też słabo. To gremium stara się jakoś tam pracować, mimo że jest polityczne, posiada głęboko zakorzenione poglądy antyprywatyzacyjne i oczywiście przesłuchuje pod z góry założone tezy, których żaden świadek nie jest w stanie zmienić, nawet jeżeli ma bardzo mocne argumenty. Komisja zajmująca się prywatyzacją PZU wykonuje jednak zlecone przez Sejm zadania bez skandali. Być może z tego powodu jest publiczności mało znana i uznawana za zbyt nudną, specjalistyczną.
Orlenowska nigdy by sobie nie pozwoliła, by ktoś uznał ją za nudną. Istotą jej istnienia jest skandal. Tym razem wyprodukowała go przy okazji przesłuchania Włodzimierza Cimoszewicza. Skandalem było bowiem złamanie ustawy w trakcie głosowania wniosku o wyłączenie, skandalem były okrzyki, żeby Cimoszewicza doprowadziła Straż Marszałkowska, wzywanie prokuratora, obrażanie świadka, który zrobił dokładnie to, na co prawo mu pozwala, a więc złożył wniosek o wyłączenie z przesłuchania kilku posłów. Czy zrobił to zasadnie, oceni Prezydium Sejmu. Wniosek o wyłączenie jest jedyną bronią świadka przed nadmierną stronniczością, gdyż pewna polityczna stronniczość jest nieuchronna i to jest oczywiste.
Można rozważać, czy Cimoszewicz dobrze zrobił, że natychmiast wyszedł, czy też powinien był siedzieć i pokornie słuchać, jak go obrażają. Jego polityczne ryzyko. Tym większe, że jest najpoważniejszym dziś kandydatem do prezydentury, a wyborcy oceniają nie trzymanie się norm prawnych, które są mało zrozumiałe, a prawnicze spory czynią je jeszcze mniej zrozumiałymi, ale ogólne wrażenie, jakie pozostaje po stawieniu się świadka przed komisją. Dla jednych Cimoszewicz będzie więc twardym politykiem, który nie da sobą pomiatać, który trzyma się zasad, dla innych tym, który być może coś ma na sumieniu i nie chciał zeznawać.
Po próbie przesłuchania Włodzimierza Cimoszewicza jedno wszak nie ulega wątpliwości. Orlenowska komisja, która już wcześniej tak rozszerzała zakres swojej działalności, że trudno było za nią nadążyć i dziś można odnieść wrażenie, że zastąpiła władzę wykonawczą, ale także, a może zwłaszcza sądowniczą, dokonując niezwykłego w ustrojach demokratycznych połączenia sądu z prokuraturą, tym razem posunęła się jeszcze dalej. Przy pomocy swoich niezwykłych ekspertów zabrnęła w takie interpretacje prawne, które właściwie wszystko czynią możliwym. Jeżeli bowiem możliwe jest wyprowadzenie z artykułu ustawy odnoszącego się do wniosku o wyłączenie większej liczby jej członków i napisanego nadzwyczaj precyzyjnie czegoś zupełnie odmiennego niż chciał ustawodawca, to kto powiedział, że nie można posunąć się dalej? Orlenowska komisja uważa przecież, że nikt nie ma nad nią żadnej władzy, nikt nie może jej zwrócić na nic uwagi, bo od razu jest to uznawane za nieprzyzwoitą presję na ludzi, którzy przecież tak się trudzą, a prawo nie ma znaczenia. Być może przyjdzie jej do głowy na przykład rozwiązać Sejm? W sensie politycznego widowiska tylko to może jeszcze próbować zrobić. Tyle, że pomysł byłby mocno spóźniony. Gdyby wpadli nań wcześniej, być może bylibyśmy już po wyborach, co obywatelom sprawiłoby z pewnością ulgę, gdyż kampania staje się coraz bardziej męcząca.
Niech rozwiążą Sejm
Janina Paradowska, "Polityka"