Jedni przyjeżdżają nad morze dlatego, żeby leżeć do góry brzuchem i wrócić do domu z opalenizną. Studenci Akademii Sztuk Pięknych z Warszawy - by zmierzyć się z najbardziej chyba ogranym tematem. I przekonać się, jak piekielnie jest trudny.
Do Smołdzina jedzie się po krętej i byle jakiej drodze. Słońce oślepia, ale morze daleko, ani go nie widać, ani nie słychać. Studenci, profesorowie i dyplomanci ASP z Warszawy zjeżdżają tu już od siedmiu lat. Co roku jest to kilkanaście osób, których gości i żywi pensjonat "Gościniec" Danuty i Eugeniusza Bernackich. Pani Danusia i pan Genek, jak o nich mówią artyści, nieba by im przychylili, a przynajmniej umrzeć z głodu nie dadzą, wręcz przeciwnie, po ich golonkach i bigosach dziewczynom zaokrąglają się buźki, a panowie także nabierają ciała. - Ale jak się szło z buta na plażę, to ponad dycha w nogach. W jedną stronę sześć kilometrów, więc bez obaw - mówi jedna ze studentek.
W Smołdzinie jest radość wspólnego bycia na plenerze. To nie to samo co pracownia, gdzie co najwyżej człowiek pochyla się nad modelem, nie widzi naturalnego światła, przestrzeń ma ograniczoną. Nad morzem co innego. Blask słońca i kilometry piachu, potem wody. Tylko się zanurzyć.
- Ale to wcale nie jest takie łatwe - przekonuje prof. Krzysztof Wachowiak prowadzący pracownię malarstwa na ASP w Warszawie, który swoją trzódkę zwozi na plenery do Smołdzina. - Bo co tu mamy, kawałek żółtego, trochę niebieskiego i w środku coś ciemnego. Jak zrobić z tego obraz, żeby nie był czymś banalnym i podobnym do tego, co robili inni?
Czerwone pośladki
Studenci i profesorowie pracowicie ćwiczą temat morze i rezultaty ich działań można oglądać na wystawie, którą dopiero co otwarto w Bałtyckiej Galerii Sztuki w Ustce. Kto ciekaw, jak widzą morze, ma szansę do 10 czerwca zobaczyć ich prace. Różne indywidualności i takież techniki.
Jednym wystarcza malowanie fal, raczej wzburzonych, wydętych pianą, inni szukają sztafażu - bojek, łódek, latarni, czasami, ale nader rzadko człowieka. Zdecydowanie najwięcej świata jest tu na niebiesko, może na zielono też, ale taki na przykład Łukasz Rudnicki namalował morze w czerni. A prof. Ryszard Sekuła zobaczył czerwone wypukłości, niczym pośladki. Gdzie? Pewnie przed oczyma duszy swojej.
- To dobrze - zaciera ręce Wachowiak. - O to przecież chodzi, żeby było rozmaicie, a nie na jedno kopyto.
Nie wie tak do końca, dlaczego morze tak mu uderzyło do głowy. Urodził się co prawda w Szczecinie, a więc blisko wody, ale jako dzieciak wyemigrował do Warszawy. Coś go do morza ciągnie. Rodziny już w Szczecinie nie ma żadnej, ale jedzie. Zobaczyć, poczuć klimat miasta.
Tomasz Milanowski, asystent Wachowiaka nie traci nadziei, że plenerów w Smołdzinie będzie jeszcze ze sto. Bo transakcja jest prosta - artyści mają wikt i opierunek, ale za to zostawiają każdy po jednym obrazku. I państwu Bernackim galeria puchnie. Kto wie, czy z Kordyasz, Ślusarczyka, a może z Twardowskiej wyrośnie jakaś sława, więc zachomikowane obrazki warto trzymać na ścianie. Część na pewno znajdzie kupców. Letnik w pensjonacie łakomym wzrokiem wodzi nie tylko po plażowym kostiumie sąsiadki z pokoju obok, czasem łypnie też na esy-floresy na ścianie. I wtedy bingo, jakaś klepka się odemknie, że może by się landszafcik przydał do mieszkanka. - Mogła być u nas chata kryta strzechą - wyznają Bernaccy. - Ale jak zaczęli przyjeżdżać artyści, to się tu wszystko odmieniło. Studenci tworzą atmosferę tego miejsca, a my jesteśmy szczęśliwi, że tak jest.
- Obrazy to kapitał - _wzdycha Milanowski. - Ale u nas rynek jest słaby. Ludzie się sztuki boją. Bo jakby nawet sobie pozwolili na taką ekstrawagancję, to nie są pewni, co powiedzą na to inni. A wiedzę mają kiepściutką, stąd wolą kupić porządną reprodukcję niż prawdziwy obraz, bo dla nich to inwestycja w ciemno.
Ale jak to jest z ludem, widać na wernisażu. Dziennikarzy brak, zwykłego człowieka z ulicy - raczej też. Puchy. Komu potrzebne jest malarstwo? Może dziś wystarczy fototapeta? _
Sprayu nie używają
U Bernackich coś jeszcze zostanie po artystach. Dzięki pracowni malarstwa ściennego prof. Edwarda Tarkowskiego na budynku pensjonatu, pod kierunkiem asystenta Sylwestra Piędziejewskiego powstają motywy dekoracyjne w technice sgraffito. I "Gościniec" dzięki nim zaczyna przypominać barokową rezydencję.
Jest tu i alegoryczne przedstawienie wiary, nadziei i miłości, wizerunki książąt słupskich, są motywy oparte na symbolice szachownicy i kwadratu. Rysunki labiryntu, słońca, klepsydry i księżyca przypominają, czym jest życie, jak jest kruche i z czego się składa. Takiego domu szukać ze świecą nie tylko w Smołdzinie. Oryginalne, wyjątkowe, tylko tu.
Po wernisażu w Ustce artystyczna młódź i dostojne grono zjechało do Gościńca na bankiet. Szczęście, że był w sali, a nie na dziedzińcu w obrębie murów, gdzie co prawda czarownie światło wpadało przez liście drzewa, ale komary cięły okrutnie. Przy winku i dobrym jedzonku czas płynął jak z bicza strzelił, a na następny plener trzeba czekać aż rok.
- Długo - krzywiły się dziewczyny. I mimo że niektóre strasznie się spiekły, a skóra parzyła niemiłosiernie, to na pewno będą się chciały załapać na kolejny raz.
,i>- Nauczyłam się grać w boule - śmieje się Anka. - ,i>Fajna gra, na piasku na plaży wychodzi super.
I chyba boule wszystkim się spodobały, bo trafiły do starannie wydanego katalogu wystawy jako ilustracja. Kule to magia, można się w nie wpatrywać bez końca. I takiego zatopienia w swoich obrazach chcieliby ci, którzy dopiero nieśmiało stawiają stopę na dziewiczym kawałku plaży.
Fot. autorka