Z tą Wisłą historia jest pyszna. Wystarczyło trochę g...a, a siepacze z wojny polsko-polskiej migiem wymienili się zapoconymi koszulkami. Gwardziści spod herbu Szyszki ochędożyli się w zielone płaszcze i tak się przejęli ojczystą przyrodą, że im wnet zakiełkowały żołędzie. Woje z przeciwnej strony, co to odpoczywali przed kolejną bitwą w zagajniku, odkuli się od drzew, a nawet zaczęli scyzorykami wypisywać hasła na młodej korze. Że szambo rzecz ludzka - taka prawie woda, tylko wielobarwna.
I komu tu wierzyć, co myśleć? No jak to komu? W temacie Wisły nikt nie jest bardziej wiarygodny niż Jacek Kiełpiński, niegdyś nasz kolega po piórze, co to przez lata serwował państwu ponure wieści o brudach tego świata. A dziś, szczęśliwy człowiek, który przywraca Wisłę Polsce. Stąd zna Jacek na tej rzece każde szuwary i każdą łachę. Dzwonię więc do Jacka, i pytam co myśleć o całej tej smrodliwej sprawie.
- Bardzo się z powodu tego szamba cieszę! - rzuca na przywitanie Jacek, a ja milknę jak podtruty ściekiem boleń. - Cieszę się, bo wreszcie ludzie zaczynają myśleć. Kilka lat temu płynę sobie przez Wisłę, a tam lecą z nurtem g...ienka. Skąd? Ano z Warszawy. Wówczas kolektor się co prawda nie rozwalił, ale miał jakąś awarię. I w takich skrajnych sytuacjach nie ma problemu, można ładować wszystkie ścieki do Wisły. Nikt się tym wówczas nie przejął. W serwisach internetowych to była informacja w szóstej dziesiątce. I nikt nie przejąłby się tym, że gdyby taki zrzut przypadł na Festiwal Wisły, trzeba by było tę wielką imprezę odwołać. Bo przecież wolno sr...ć do Wisły, byle awaryjnie. Więc teraz może przyjdzie ludziom do głowy, że sr...ć nie wolno!
Oby, Jacku. Ja jednak mam w pamięci haszkowską historię wędliniarza Józefa Linka, który tak długo dosypywał do kiszek i podgardlanek proszku na robaki, aż wszyscy się w tych wyrobach z trutką rozsmakowali, tym bardziej, że wędliniarz sprowadzał proszek w skrzyniach z napisem „ziele indyjskie”. I wszyscy byli szczęśliwi, bo przy okazji znikły w miasteczku robaki.
