fot.Tytus Żmijewski

Nutka pochodzi ze schroniska, a jest Nutką, bo pięknie śpiewa
Jakby wyjęta z innego świata. Klasyczna w sposobie bycia, stroju, wysławiania się. Taka jest Urszula Guźlecka.
- Chyba powinnam żyć w XIX wieku - przyznaje. - Życie wtedy było takie spokojne. Był czas na zastanowienie się, na refleksję. Świat tak nie pędził, ludzie nie musieli się śpieszyć. Nigdzie. To by mi pasowało. Do tego mieć jakiś dworek, zwierzęta psy i konie - które uwielbiam. A wysławianie się? Łatwo mi przychodzi, bo zawsze dużo czytałam. Od kiedy rodzice nauczyli mnie alfabetu - książka była moją autentyczną rozrywką. Do tego stopnia, że nie dawałam się wysyłać na żadne obozy i kolonie. Jeździłam do babci na wieś i całe wakacje miałam czas na książki.
Sześciolatka ucieka
Mała Ula była niezbyt grzecznym dzieckiem. - Rodzice mieli ze mną krzyż pański. Tysiąc pomysłów na minutę i wszystkie możliwe do zrealizowania. Nawet dwa razy z domu uciekałam. Raz namówiłam do wspólnej ucieczki koleżankę. Miałyśmy wtedy po sześć lat. Udało im się przejść kilka kilometrów za Inowrocław. Szły w stronę wsi, w której mieszkała babcia Uli. - Wymyśliłam sobie, że życie w mieście mi się nie podoba, tym bardziej że mnie do szkoły chcieli wysłać. A ja chciałam żyć tam, gdzie jest pięknie, dobrze i spokojnie...
Później była jednak szkoła, gdzie nadal Ulka była za mało grzeczna, za to za bardzo żywiołowa. Jedyna dobra rzecz z tamtych czasów to dobre stopnie na cenzurkach. Z każdego przedmiotu. - Nauczyciele mnie zawsze chwalili i chyba tymi komplementami utemperowali. A pedagogów naprawdę miałam wspaniałych - kończyłam Liceum im. Marii Konopnickiej w Inowrocławiu.
Poloniści mieli weselej
Kolejny etap to polonistyka na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Przez krótki czas była możliwość, że liceum typowało dwóch uczniów na studia i panna Urszula była jednym z takich "wybranych".- Dostałam się anglistykę, ale tam było strasznie nudno - ciągle nauka wymowy, gramatyka, siedzenie ze słuchawkami na uszach w jakieś kabinie. A w budynku naprzeciwko była polonistyka. Jak ja tym polonistom zazdrościłam. Chodzili do teatru, mieli zajęcia z Izabellą Cywińską, filmoznawstwa uczył ich profesor Marek Hendrykowski. Byłam najszczęśliwszą osobą na ziemi, gdy udało mi się przenieść. Jednak rodzina nie podzielała jej radości. Wszyscy się zastanawiali jak na chleb, po skończeniu takich mało przydatnych studiów, zarobi. - Dla mnie jednak to było tak fascynujące, że nigdy nie wybiegałam w przyszłość.
Dywan z radia
- Pewnego dnia pojechałam do Bydgoszczy, żeby koleżance pomóc kupić dywan. Przechodziłyśmy koło siedziby Polskiego Radia. Koleżanka namówiła mnie, żebym zapytała, czy czasem nie szukają chętnych do pracy. Poszłam. Okazało się, że potrzebowali korespondenta we Włocławku. - Tak naprawdę, to chciałam być dziennikarzem piszącym, bo byłam strasznie nieśmiała. Zabrać publicznie głos? To był dla mnie koszmar.
Skąd więc telewizja?
- W budynku radia była redakcja telewizyjna. Koledzy często żartowali, że brakuje im dziewczyny, bo czasami damski głos w reportażu by się przydał. Podobała mi się ich praca, a najbardziej, że razem wyjeżdżają w teren. A ja zawsze sama. I ten magnetofon. Taki ciężki - ważył chyba pięć kilogramów. Przeszłam do nich. No i się zaczęło życie na wysokich obrotach. Tak jest do dziś. Urszula przyznaje, że czasami przychodzi do domu tak pozbawiona energii, że nie wie nawet, co ją wykończyło. Na piątym biegu długo się pojedzie. Potem trzeba przysiąść, odpocząć.
Panią z lokalnej telewizji znają w Bydgoszczy psiarze i kociarze, wiedzą, że do zwierzaków ma serce.
- Psa mam jednego. Bokserkę Nutkę. Wzięłam ją ze schroniska. To była skóra i kości, powiedziałam do niej: Biorę cię. Ona była taka ufna, od razu w samochodzie usnęła. Hałas w schronisku bardzo ją stresował.
Nutka została Nutką, bo... pięknie śpiewa. Redaktor Guźlecka ma też pod opieką osiem bezpańskich kotów. Wynosi im przed blok jedzenie na plastikowych tackach, potem sprząta. - Zauważyłam nawet, że inni lokatorzy zaczęli to bractwo dokarmiać. Działa też w Animalsach. Prowadzi koncerty charytatywne, znajduje zwierzętom domy. - Życie bez zwierząt jest smutne. Sama z sobą bym do lasu nie poszła - bo i po co? A tak, biorę Nutkę i jest cisza i spokój... Szanuję to, co zwierzę może mi dać, dlatego zawsze noszę ze sobą saszetki z jedzeniem dla kotów, bo są wygodne. Jak spotkam jakiegoś zabiedzonego biedaka zawsze mogę go nakarmić.
I tylko w domu od dawna nie ma już mruczka, bo Nutka kotów nie toleruje. - Miałam kiedyś kota w domu. Wzięłam takiego najbrzydszego z podwórka. Był stary, bezzębny, ale uznałam, że należy mu się trochę spokoju. Nazywał się Helmucik - miał taką nordycką urodę. Ze starości słabł, bo go inne koty od jedzenia odganiały. Gdy go wzięłam do domu, to przez całe tygodnie odsypiał lata tułaczki. Ale gdy przyszła wiosna, to się ożywił. Wieczorami wychodził na dwór i nad ranem koncerty urządzał pod oknem, żeby go wpuścić. Więc biegałam na zawołanie kota, żeby sąsiadów nie budził.
- Sąsiedzi się nie dziwili, że pani z telewizji biega po podwórzu i karmi koty?
- Nie. Sądzę, że się do tego przyzwyczaili.
Urszula Guźlecka nie ma "problemu" z popularnością. - Ludzie czasami muszą na mnie spojrzeć dwa razy, żeby rozpoznać. Tak różni się to, co widzą na żywo, od tego, co na ekranie. Wielu poznaje mnie dopiero po głosie.
Przez długi czas była po drugiej stronie kamery. Nie było jej widać. Kiedyś telewizja była inna. Każdy dziennikarz telewizyjny robił reportaże z różnych dziedzin. Ona zajmowała się nawet tematyką wiejską, choć kultura zawsze była najważniejsza. Dziś telewizja jest postrzegana nieco inaczej. - To miejsce, w którym ludzie mają tzw. parcie na szkło. Chcą być popularni i bogaci. Jest mnóstwo młodych osób ucharakteryzowanych, pięknie ubranych - ale ich programy są takie puste. A my zostawaliśmy dziennikarzami, bo chcieliśmy być blisko życia, byliśmy jego ciekawi.
Kultura wysoka
O Urszuli mówi się w światku dziennikarskim, że to chodząca promocja kultury, wyższej kultury...
- No, na pewno nie tej popularnej, bo ona sobie da radę. Sama się wypromuje. Jestem nie tylko dziennikarzem, ale i rzecznikiem kultury. W Magazynie Kulturalnym nie chcę krytykować. Nie oceniam. Wolę wybrać to, co wartościowe i powiedzieć ludziom: - Idźcie tam, popatrzcie, bo to wartościowe. Mogę swoje sądy wygłaszać, ale poza kamerą, bo nie chcę nikomu szkodzić. Jednym zdaniem wypowiedzianym publicznie można przekreślić miesiące ciężkiej pracy. Nie uprawiam dziennikarstwa agresywnego.
Pewnie dlatego mówi, że w życiu nie chciałaby być taka jak Monika Olejnik, bo polityką się nie interesuje. Uważa, że świat kultury jest uczciwszy. Artystę weryfikuje publiczność. Jak wyjdzie śpiewaczka i zaśpiewa, to albo dostanie brawa, albo nie.
Po 30 latach pracy przyszła pora na benefis (w najbliższą sobotę w Hotelu Park w Bydgoszczy). Jak się z tym czuje?
- Ten szum, który się wokół mnie zrobił, zmusza do postawienia pewnych pytań. Teraz jest mnóstwo programów lekkich, rozrywkowych - a ile osób ogląda reportaże? Przecież to właśnie jest życie. My dziennikarze powinniśmy je pokazywać takim jakie ono jest. Wyciszone, do zastanowienia, refleksji - to się toczy z dala od blasku jupiterów. Dziennikarze powinni się cieszyć, że coś pięknego zrobili, że weszli w świat bohaterów... - mówi z przekonaniem i widać, że nie są to puste słowa. Tym bardziej że od lutego red. Guźlecka jest członkiem komisji etyki Telewizji Polskiej S.A.
Ta komisja to nie sąd. Dziennikarz otrzymuje pismo, gdy naruszył zasady i powinien się tego wstydzić. Po prostu. - Ostatnio mamy dużo spraw o kryptoreklamę. Nie może być tak, że dziennikarz, który zajmuje się poważnymi sprawami, gospodarką czy polityką, zajmuje się potem reklamowaniem kanap. To nie wypada. Zdarza się, że dziennikarze nie odróżniają informacji od sensacji; gdy nie masz afery, trzeba rozdmuchać to, co masz. - A ty masz przecież zadanie: pokazywać to, co jest prawdziwe - bo ty jesteś pierwszym widzem i od ciebie zależy, jaka informacja pójdzie w świat - przekonuje Urszula Guźlecka i przytacza historię profesora Wiktora Osiatyńskiego, który był kiedyś dziennikarzem. Wyjechał na Filipiny, poznał tam uzdrowicieli, którzy wykonywali bezkrwawe operacje. To było w czasach, gdy tacy ludzie do nas jeszcze nie przyjeżdżali. On to opisał w tygodniku "Kultura". Była ogromna sensacja. Tyle tylko, że do redakcji i do jego domu zaczęli przyjeżdżać ludzie, którzy mieli ciężko chore osoby w rodzinie i pytali: czy jest sens jechać na Filipiny i leczyć w ten sposób bliskich. Czy sprzedać samochód? Czy sprzedać dom? Co on im radzi? Wtedy Osiatyński zobaczył, jaki jest ciężar słowa. Nigdy by nie podjął tego tematu ponownie.
Małe zwycięstwa
Z czego jest zadowolona Urszula? Z ostatniego materiału o dworcu w Aleksandrowie Kujawskim. Będzie emitowany w święta Bożego Narodzenia. - Z tego dworca mojego dziadka zabierali do wojska carskiego i babcia mi opowiadała jak to było, jak orkiestra grała... Jak potem dziadek z tego wojska uciekł, bo rewolucja wybuchła i on gdzieś przez Węgry do domu jechał i znowu na dworcu się z babcią spotkał.
Nie mogłam spokojnie patrzeć na tę ruinę, na te piękne niegdyś stiuki, koronkowe kratki... Nie było pieniędzy na odrestaurowanie dworca. A mnie się udało! Sejmik da pieniądze na remont! Wyszło, stało się tak, jak chciałam. I w takich chwilach ma się poczucie, że robi się coś pięknego - Urszula opowiada o tym z błyskiem w oku. Widać, że cieszy się z tego, co udało się dziennikarzowi i wnuczce.
Maja Erdmann