https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Pilot Ackerman ciągle patrzy w niebo

Adam Willma
W światku lotniczym do dziś krążą na temat pętli Ackermana legendy. Jedni powątpiewają, że to możliwe, inni przysięgają, że widzieli pętlę na własne oczy.

Zachowało się zdjęcie z tego wypadku. Chałupa pod Janikowem, obora, dwa wozy drabiniaste, a obok nich przełamany szybowiec "Mucha" z numerem 1115. O tym wypadku rozpisywał się cały ówczesny świat szybowcowy. Straszenie to moja specjalność Ackerman to była marka. Ludzie mówili "kamikadze". - Ale kamikadze nie wracali do bazy, a tata lądował zawsze. Nawet po najbardziej ryzykownych akrobacjach. Uwielbiał ryzyko, ale nigdy nie stracił z pola widzenia zdrowego rozsądku - mówi Michał Ackerman, syn Stanisława.

- Muszę przyznać, że straszenie publiczności podczas zawodów to była moja specjalność - uśmiecha się szelmowsko pod nosem starszy mężczyzna z siwym zarostem. - Myślę, że nazywanie nas pilotami śmierci nie było zupełnie nieuzasadnione. Człowiek o ptasim instynkcie Ackerman od lat nie ma już licencji pilota. Stracił ją z powodu wady słuchu (te piekielnie głośne silniki w starych antkach), ale na toruńskim lotniku mógłby odbijać kartę pracowniczą.

- Bez lotniska nie mógłby żyć. Najgorsze, że całą rodzinę tym zaraził - śmieje się Wanda Ackerman, żona Stanisława. - Nawet poznaliśmy się na lotnisku. Staś był moim pierwszym instruktorem (piekielnie ostrym zresztą). No i później już poszło. Jak ktoś poznał latanie, nigdy się od tego nie uwolni. - Miałem szczęście, bo moja żona nie była typem kobiety, która drży o męża za każdym razem, gdy odrywa się od ziemi - mówi Stanisław. - Raczej zazdrościła, że mogę latać tak często. Janusz Rosołek, dyrektor Aeroklubu Pomorskiego miał dwa lata, kiedy po raz pierwszy wzniósł się w powietrze. W samolocie pilotowanym przez Ackermana - To było w 1960 roku w Inowrocławiu. Wiedziałem na kolanach ojca w kukuruźniku. Wówczas jeszcze nie mogłem mieć pojęcia, że lecę z legendą powojennego lotnictwa. Zdaniem Rosołka, czasy które wyniosły Ackermana na szczyty, były niezwykłe w dziejach polskiego lotnictwa: - Po wojnie latało się dużo, choć sprzęt był na ogół prymitywny, nieporównywalny z dzisiejszym. Ale dlatego w większym stopniu liczyły się umiejętności i szybkość podejmowania decyzji. To premiowało ludzi odważnych, o "ptasim instynkcie" do których należał Ackerman. Dziś pilot w coraz większym stopniu jest informatykiem, a i przepisy są bardziej rygorystyczne. Brawurowych akrobacji próbowało wówczas wielu, ale też wielu okupiło je śmiercią. Ackerman robił rzeczy niezwykłe, ale nigdy nie pozwolił sobie na błąd. Skończyły się czasy, w których chrztem pilota był przelot pod mostem.

W 1951 roku Stanisław miał już na koncie złotą odznakę szybowcową, czyli prawie wszystko, co można osiągnąć w szybownictwie. Zdobył ją za wykonanie pierwszego na świecie 300-kilometrowego trójkąta. Poleciał trasą: Inowrocław - Ostrów - Poznań - Inowrocław. Ale do zdobycia była jeszcze odznaka. Z trzema diamentami. Aby ją mieć, trzeba było wykonać przewyższenie - pionowo wznieść z prądem powietrznym szybowiec na wysokość 5 tys. metrów powyżej poziomu wyczepienia z holu. O ile operację tę dało się bez większego ryzyka przeprowadzić w górach, Ackerman nie byłby sobą, gdyby nie podjął ryzyka. Uparł się, że przewyższenie zaliczy w Inowrocławiu. W chmurze. Odczekał na odpowiednią pogodę. - W tamtych czasach prognozy pogody pochodziły od Wicherka albo Chmurki z telewizji - śmieje się Janusz Rosołek. - Komunikat telefoniczny określał pogodę z kilkugodzinnym wyprzedzeniem, ale często rzeczywistość i tak była zupełnie inna niż podawano. Tamtego dnia trudno było przewidzieć, że niewinny cumulus przybierze formę groźnego cumulonimbusa, który wsysa powietrze z powierzchni ziemi i unosi je z przerażająca siłą.

- Wleciałem w chmurę, która okazała się chmurą burzową - wspomina Ackerman. - Wznosiłem się 30 metrów na sekundę. Na wysokości 7 tys. metrów napotkałem na silną burzę. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa i zaczął schodzić coraz niżej: - Pech chciał, że gdy byłem na 5 tys. dostałem się w warstwę silnego gradu. To były kule wielkości kurzego jaja, które rozbiły kabinę o podziurawiły skrzydła. W pewnym momencie poczuł silne uderzenie w głowę, po czym stracił przytomność: - Odzyskałem ją na 3 tys. metrów. Padał tam gęsty śnieg. Schodząc jeszcze niżej wpadłem z kolei w gęsty deszcz. Wydawało mi się, że utonę w powietrzu. Zrobiłem wszystko, aby wyjść pod podstawę chmury. Nie było to łatwe, bo przyrządy sterujące były uszkodzone, a widoczność znikoma. Rozpocząłem rozpaczliwe lądowanie na ślepo. Mucha na łańcuchu Szybowiec zahaczył skrzydłem o komin, zakręcił się i siadł na podwórzu, pomiędzy bryczką a wozem drabiniastym. Trzy metry przed murem. W całej tej niewiarygodnej kombinacji szczęśliwych przypadków ostatecznie o życiu Ackermana zadecydował najbardziej banalny - nad podwórzem rozpięty był drut, na którym gospodarz umocował psi łańcuch. To właśnie ta linka zamortyzowała upadek i uchroniła pilota przed zderzeniem z murem.

Huk z którym zleciała "Mucha", był przerażający. Ackerman wyszedł o własnych siłach i pierwsze co zrobił, to jednym sprawnym okiem sprawdził zapisy przyrządów. Wykazały 8 tys. metrów. Przerażony gospodarz z Sikorowa na początku bał się nawet wyjść z mieszkania. Gdy zorientował się, co się stało, pobiegł dzwonić po pogotowie: - Pilot cały opuchnięty, w dodatku chyba zwariował - wykrztusił do słuchawki. Ackerman wyszedł ze szpitala po 10 dniach i natychmiast chciał wracać do treningów. - Niestety, prawdziwą tragedię przeżyłem dopiero w domu - wspomina. - Bo rodzice kategorycznie zabronili mi latać. Ale nie dało się mnie długo utrzymać na ziemi i niebawem wróciłem do szybowca. Nieco później, na skutek wydarzenia w Inowrocławiu, Międzynarodowa Federacja Lotnicza zabroniła przewyższania w chmurach.

Ale Ackerman nie odpuścił. Wraz z Tadeuszem Śliwakiem opracowali mrożącą krew w żyłach figurę, która przeszła do historii jako "pętla Ackermana" (choć w rzeczywistości pomysłodawcą był Śliwak). W światku lotniczym krążą na temat pętli legendy. Jedni powątpiewają w możliwość dokonania takiego manewru, ale są relacje świadków, którzy przysięgają, że widzieli pętlę na własne oczy. Pętla Ackermana do dziś uchodzi za najtrudniejszą figurę, którą można dokonać w szybownictwie. Dwa szybowce gnają wprost na siebie, Gdy widzowie są już przekonani, że się roztrzaskają, maszyny dokonują nagłego manewru i - według relacji świadków - wręcz dotykają się kołami. Z tego powodu pętlę Śliwaka-Ackermana nazywa się również "pocałunkiem śmierci". - Tak było - przyznaje Stanisław Ackerman. - Żeby przećwiczyć ten numer, odlatywaliśmy daleko od lotniska, tak aby nikt nas nie widział za chmurami. Inaczej by nam na to nie pozwolono. To, co przećwiczyliśmy, pokazywaliśmy dopiero na zawodach. - Istniało to w czasach, kiedy nie było w powszechnym użyciu kamer, które rejestrowałyby akrobacje, więc ta pętla pozostała jedynie w pamięci naocznych świadków - mówi Janusz Rosołek. - Nie było telefonów komórkowych i filmów na YouTube, które później szczegółowo analizowałyby władze lotnicze, wyciągając stosowne konsekwencje. Wielu pilotów ręka dzisiaj świerzbi, ale perspektywa nagrania, które może dotrzeć do komisji... Skończyły się czasy, w których chrztem pilota był przelot pod mostem.

Ackerman postanowił kontynuować karierę jako pilot wojskowy. Zdał egzaminy, ale gdy usłyszał, że warunkiem przyjęcia będzie rozstanie z cywilnym lotnictwem, obrócił się na pięcie i wrócił do Inowrocławia. Władze wojskowe nie kryły wściekłości. Zafundowały pilotowi dwa lata służby wojskowej w jednej z najcięższych jednostek. - Gdy wyszedłem z wojska, okazało się, że w ciągu tych dwóch lat szybownictwo zrobiło już duży krok naprzód. Ale mnie i tak już bardziej ciągnęły samoloty. Nie potrafił być przeciętniakiem. Gdy w 1960 roku zorganizowano pierwsze mistrzostwa Polski w akrobacji, przywiózł do domu pierwszą nagrodę - dziesięciokilowa kunsztowna statuetka do dziś zdobi toruńskie mieszkanie Ackermanów. Silnik dawał nowe możliwości. - Podczas jakiegoś święta w latach 60. mieliśmy pokaz - wspomina Stanisław Ackerman. - Pech chciał, że chmury wisiały nisko, na 600 metrach. Ale nie było wyjścia, trzeba było ludzi zabawić. Ze Stefanem Studenckim robiliśmy kompletnie improwizowany pokaz. Schodziliśmy do samej ziemi. Lataliśmy ludziom nad głowami. Gdy wylądowaliśmy, publiczność przyjęła nas euforycznie, ale my zdawaliśmy sobie sprawę, że trzeba będzie pożegnać się z licencjami na pewien czas. Sami poszliśmy do komisji, żeby te licencje oddać. - Jeśli udało wam się to przeżyć, to bierzcie te licencje i znikajcie - usłyszeli przy stoliku. Diamenty w spadku Genialnym pilotem z Inowrocławia zainteresowały się władze Torunia, które zaproponowały mu stanowisko szefa wyszkolenia. Dzięki temu całe pokolenia toruńskich pilotów uczyły się latać pod jego nadzorem.

Cztery lata po przeprowadzce do Torunia Ackerman dokonał czegoś niezwykłego. W królestwie sportu żużlowego pobił w konkursie na najlepszego sportowca samego Mariana Rose - guru toruńskiego żużla. Karierę pilota Ackerman skończył w lotnictwie rolniczym, najpierw Polsce, a później w Sudanie, gdzie rozsiewał preparat przeciwko szarańczy. I znowu - nie byłby sobą, gdyby w Afryce nie został uznany za najskuteczniejszego pilota w ekipie. Edmund Janowski, który uczył się latać u Ackermana, sam jest już dziś emerytem. Pracuje jednak nadal jako instruktor: - Cieszę się, że Staś jest częstym gościem na lotnisku. Mogę młodym ludziom pokazać żywą legendę. Stanisław Ackerman: - Jestem już dziś starszym panem, ale przy życiu trzyma mnie to, że od czasu do czasu koledzy dają mi jeszcze usiąść za sterem. Swoją odznakę z diamentami mam zamiar przekazać synowi. Na szczęście on też lata.

Czytaj e-wydanie »
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska