Gdy brat Tadeusza Wrony, także latający na boeingach pilot, usłyszał o wtorkowym lądowaniu bez podwozia, rzucił do znajomego zielonogórskiego pilota: - Mały, chudy, a jak usiadł. By uspokoić mamę, powiedział krótko: - To tylko lądowanie.
Ale na lotnisku w Przylepie wszyscy pękają z dumy. Tutaj wiedzą, że to nie takie "tylko". Pytani o "Tadka" piloci wspominają go jako niepozornego, spokojnego chłopaka, który nie tylko chorował na latanie, ale także miał na nie papiery.
- Właśnie wróciłem z wojska, a on był żółtodziobem - opowiada pilot Zdzisław Książkiewicz. - Ale już wszyscy pokazywali mi go mówiąc, że to bardzo dobry pilot. Co to znaczy bardzo dobry? Nie, to nie tylko ocena instruktora. Wówczas, a mówimy o początku lat 70., grupy liczyły nawet po 40 osób. I natychmiast było widać tych dwóch, trzech, z których coś wyrośnie.
Jak zaklepać szybowiec
Leonard Kossiński ściska w dłoni beżową, zniszczoną teczkę, na której czarnym flamastrem ktoś napisał "Tadeusz Wrona". Pierwszy dokument ma datę 2 listopada 1970 roku. To zgoda rodziców, aby szesnastolatek mógł trenować szybownictwo. Dalej podanie z krótkim życiorysem. Urodzony w Żywcu, szkoła podstawowa w Słubicach, technikum elektryczne w Nowej Soli...
- Wówczas na lotnisku było mnóstwo ludzi - wspomina Leszek Drygasiewicz. - Byłem już pilotem, gdy pojawił się Tadeusz. W pierwszym roku wylatał 15 godzin, to naprawdę dużo. Był chory na latanie, każdą okazję wykorzystywał, by wystartować. Było wielu ludzi, a niewiele maszyn. Czasem, gdy przychodziłem na lotnisko o godz. 6.00, okazywało się, że Tadek już od 4.00 siedział przy szybowcu, aby go dla siebie "zaklepać". Zerknąłem właśnie na jego dokonania w roku 1988. 1,4 tys. godzin na szybowcach i 2,5 tys. na samolotach.
Jako trzeci pilot w Aeroklubie Ziemi Lubuskiej zdobył Złotą Odznakę z Trzema Diamentami, która jest potwierdzeniem wszechstronności pilota. W tamtych czasach, aby ją uzyskać, trzeba było osiągnąć pułap 5 tys. metrów oraz wykonać przelot zamknięty na dystansie 300 km i przelot otwarty na dystansie 500 km.
- Już jako nastolatek za sterami szybowca pokazał, że ma twardy charakter i jest opanowanym pilotem - dodaje Drygasiewicz. - W przelotach szybowcowych niejednokrotnie musiał lądować w przygodnych miejscach i nie pamiętam, by uszkodził przy tym szybowiec i cokolwiek mu się stało. Nie wszyscy to potrafili.
Spokojny, rozważny, nie wpadał w panikę... Później studia na Wyższej Szkole Inżynierskiej i przeprowadzka na Politechnikę Rzeszowską, gdzie uruchomiono kierunek dla lotników. A potem już praca w LOT i Warszawa. Po dziesięcioletniej przerwie wrócił do wyczynowego uprawiania szybownictwa, ale traktuje to jako hobby. Przed kilkoma miesiącami brał udział w mistrzostwach Polski, które odbywały się w Przylepie.
Ale słyszą go tutaj częściej. Zwykle, gdy przelatuje nad nimi w kokpicie "swojego" boeinga. Rzuca w eter "Cześć chłopaki!".
Ugryźć się w język
Po pierwszych informacjach o problemach boeinga wszyscy wiedzieli, kto siedzi za jego sterami. "Tadek? Nasz Tadek?!".
Książkiewicz, gdy zobaczył na ekranie telewizora, że Wrona wylądował, miał mokre oczy. I inny pilot też, a gdy żona zapytała, dlaczego płacze - odpowiedział, że nic, że tylko ugryzł się w język.
- Było widać to jego opanowanie, ten nieprawdopodobny wewnętrzny spokój - dodaje Książkiewicz. - Przecież wszystko się mogło zdarzyć. Silnik, mogło maszynę ściągnąć, przewody się rozszczelniają...
Wszystkich w Przylepie rozpiera duma. I nikt nie ma tutaj wątpliwości, że "Tadkowi" udało się wylądować tylko dlatego, że był, że jest szybownikiem.
- Szybowce wyrabiają czystą technikę pilotażu - Drygasiewicz gestykuluje. - Było widać, jak pięknie, równo prowadzi maszynę, bez zwisów, z jakim zachowaniem profilu. Tak się lata na szybowcach.
Robert Ślęczkowski natychmiast dodaje, że kapitan Chesley Sullenberger, który wylądował na rzece Hudson w USA, był również szybownikiem. Amerykanin pogratulował Wronie wtorkowego wyczynu.
- Dla mojej generacji Wrona był już wzorem, idolem - dodaje Ślęczkowski. - A to co teraz zrobił... To tylko sprawia, że jako szybownicy czujemy się dumni. Bo to szybowce uczą pokory i, jak mawia mój kolega, są to takie szachy z naturą. Tutaj żadne procedury nie są ostateczne, nie ma schematów. Trzeba myśleć i reagować na sytuację.
Małe bywa wielkie
I w Przylepie nawet już nie dziwią się, że na tak bardzo pstrym koniu jeździ łaska pańska. Ostatnie miesiące, ba - lata musieli wysłuchiwać opinii na temat słabego wyszkolenia polskich pilotów. Po katastrofie prezydenckiego samolotu wszyscy Polacy "latają" i każdy wylądowałby na smoleńskim lotnisku mimo mgły i brzozy.
- Cóż, do wielu elementów szkolenia można się przyczepić, chociażby do mechanicznego przyjmowania zachodnich standardów, co nie zawsze sprawdza się w tzw. małym lotnictwie - mówi Ślęczkowski. - Nasz dawny system, że w większości piloci liniowi mieli za sobą szybowce, okazuje się bardzo dobrym. Ktoś oblatany na szybowcach poradzi sobie z pilotowaniem innych statków powietrznych. W drugą stronę to już nie działa. Podobnie zarzucono zasadę, że każdy z pilotów powinien chociaż otrzeć się o akrobację.
Piloci cieszą się, że wtorkowe lądowanie Wrony zrobiło dla szybownictwa i Aeroklubu Ziemi Lubuskiej więcej niż dziesięć medali mistrzostw świata. Ale niestety mają świadomość, że to chwilowe ożywienie. A oni będą mieli coraz mniejsze szanse na wyłowienie takich lotniczych perełek jak "Tadek" i długi szereg wywodzących się z Przylepu lotników, którzy dziś latają boeingami, airbusami, F-16.
- Przed laty szkolenie szybowników, spadochroniarzy finansowały resorty sportu i obrony narodowej - mówi dyrektor Aeroklubu Ziemi Lubuskiej Artur Haładyn. - Dziś utrzymujemy się z działalności gospodarczej, a szlify lotnicze zdobywają ci, którzy mają pieniądze. Owszem aeroklub się utrzyma, ale... Gdy okazuje się, że nasi instruktorzy są zbyt wymagający, adepci lotnictwa szukają innych, łagodniejszych. Kiedyś licencję zdobywało rocznie i sześćdziesięciu młodych ludzi. Dziś kilkunastu.
- Nam nie groziło wielkie niebezpieczeństwo. Wiedzieliśmy, że musimy wylądować, z podwoziem lub bez niego - powiedział przed kamerami Tadeusz Wrona.
I jak mówią jego znajomi to normalna dla niego skromność.
Czytaj e-wydanie »