Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polski pilot na ważącym ponad 100 ton kolosie dokonał niemożliwego

dariusz chajewski [email protected]
Wszyscy "wypominają” kpt. Wronie zamiłowanie do samolotów bez silników, on sam mówi, że sławne lądowanie nijak się miało do jego szybowcowych umiejętności. Może jednak?
Wszyscy "wypominają” kpt. Wronie zamiłowanie do samolotów bez silników, on sam mówi, że sławne lądowanie nijak się miało do jego szybowcowych umiejętności. Może jednak? Aeroklub Leszno/Facebook
Od wtorku kapitan Tadeusz Wrona jest narodowym bohaterem. Na lotnisku w Przylepie (Lubuskie) mówią po prostu "Tadek". I słuchając jego wywiadów komentują: - Skromny. Jak zawsze...

Gdy brat Tadeusza Wrony, także latający na boeingach pilot, usłyszał o wtorkowym lądowaniu bez podwozia, rzucił do znajomego zielonogórskiego pilota: - Mały, chudy, a jak usiadł. By uspokoić mamę, powiedział krótko: - To tylko lądowanie.

Ale na lotnisku w Przylepie wszyscy pękają z dumy. Tutaj wiedzą, że to nie takie "tylko". Pytani o "Tadka" piloci wspominają go jako niepozornego, spokojnego chłopaka, który nie tylko chorował na latanie, ale także miał na nie papiery.

- Właśnie wróciłem z wojska, a on był żółtodziobem - opowiada pilot Zdzisław Książkiewicz. - Ale już wszyscy pokazywali mi go mówiąc, że to bardzo dobry pilot. Co to znaczy bardzo dobry? Nie, to nie tylko ocena instruktora. Wówczas, a mówimy o początku lat 70., grupy liczyły nawet po 40 osób. I natychmiast było widać tych dwóch, trzech, z których coś wyrośnie.

Jak zaklepać szybowiec

Leonard Kossiński ściska w dłoni beżową, zniszczoną teczkę, na której czarnym flamastrem ktoś napisał "Tadeusz Wrona". Pierwszy dokument ma datę 2 listopada 1970 roku. To zgoda rodziców, aby szesnastolatek mógł trenować szybownictwo. Dalej podanie z krótkim życiorysem. Urodzony w Żywcu, szkoła podstawowa w Słubicach, technikum elektryczne w Nowej Soli...

- Wówczas na lotnisku było mnóstwo ludzi - wspomina Leszek Drygasiewicz. - Byłem już pilotem, gdy pojawił się Tadeusz. W pierwszym roku wylatał 15 godzin, to naprawdę dużo. Był chory na latanie, każdą okazję wykorzystywał, by wystartować. Było wielu ludzi, a niewiele maszyn. Czasem, gdy przychodziłem na lotnisko o godz. 6.00, okazywało się, że Tadek już od 4.00 siedział przy szybowcu, aby go dla siebie "zaklepać". Zerknąłem właśnie na jego dokonania w roku 1988. 1,4 tys. godzin na szybowcach i 2,5 tys. na samolotach.

Jako trzeci pilot w Aeroklubie Ziemi Lubuskiej zdobył Złotą Odznakę z Trzema Diamentami, która jest potwierdzeniem wszechstronności pilota. W tamtych czasach, aby ją uzyskać, trzeba było osiągnąć pułap 5 tys. metrów oraz wykonać przelot zamknięty na dystansie 300 km i przelot otwarty na dystansie 500 km.

- Już jako nastolatek za sterami szybowca pokazał, że ma twardy charakter i jest opanowanym pilotem - dodaje Drygasiewicz. - W przelotach szybowcowych niejednokrotnie musiał lądować w przygodnych miejscach i nie pamiętam, by uszkodził przy tym szybowiec i cokolwiek mu się stało. Nie wszyscy to potrafili.

Spokojny, rozważny, nie wpadał w panikę... Później studia na Wyższej Szkole Inżynierskiej i przeprowadzka na Politechnikę Rzeszowską, gdzie uruchomiono kierunek dla lotników. A potem już praca w LOT i Warszawa. Po dziesięcioletniej przerwie wrócił do wyczynowego uprawiania szybownictwa, ale traktuje to jako hobby. Przed kilkoma miesiącami brał udział w mistrzostwach Polski, które odbywały się w Przylepie.

Ale słyszą go tutaj częściej. Zwykle, gdy przelatuje nad nimi w kokpicie "swojego" boeinga. Rzuca w eter "Cześć chłopaki!".

Ugryźć się w język

Po pierwszych informacjach o problemach boeinga wszyscy wiedzieli, kto siedzi za jego sterami. "Tadek? Nasz Tadek?!".

Książkiewicz, gdy zobaczył na ekranie telewizora, że Wrona wylądował, miał mokre oczy. I inny pilot też, a gdy żona zapytała, dlaczego płacze - odpowiedział, że nic, że tylko ugryzł się w język.
- Było widać to jego opanowanie, ten nieprawdopodobny wewnętrzny spokój - dodaje Książkiewicz. - Przecież wszystko się mogło zdarzyć. Silnik, mogło maszynę ściągnąć, przewody się rozszczelniają...
Wszystkich w Przylepie rozpiera duma. I nikt nie ma tutaj wątpliwości, że "Tadkowi" udało się wylądować tylko dlatego, że był, że jest szybownikiem.

- Szybowce wyrabiają czystą technikę pilotażu - Drygasiewicz gestykuluje. - Było widać, jak pięknie, równo prowadzi maszynę, bez zwisów, z jakim zachowaniem profilu. Tak się lata na szybowcach.

Robert Ślęczkowski natychmiast dodaje, że kapitan Chesley Sullenberger, który wylądował na rzece Hudson w USA, był również szybownikiem. Amerykanin pogratulował Wronie wtorkowego wyczynu.

- Dla mojej generacji Wrona był już wzorem, idolem - dodaje Ślęczkowski. - A to co teraz zrobił... To tylko sprawia, że jako szybownicy czujemy się dumni. Bo to szybowce uczą pokory i, jak mawia mój kolega, są to takie szachy z naturą. Tutaj żadne procedury nie są ostateczne, nie ma schematów. Trzeba myśleć i reagować na sytuację.

Małe bywa wielkie

I w Przylepie nawet już nie dziwią się, że na tak bardzo pstrym koniu jeździ łaska pańska. Ostatnie miesiące, ba - lata musieli wysłuchiwać opinii na temat słabego wyszkolenia polskich pilotów. Po katastrofie prezydenckiego samolotu wszyscy Polacy "latają" i każdy wylądowałby na smoleńskim lotnisku mimo mgły i brzozy.

- Cóż, do wielu elementów szkolenia można się przyczepić, chociażby do mechanicznego przyjmowania zachodnich standardów, co nie zawsze sprawdza się w tzw. małym lotnictwie - mówi Ślęczkowski. - Nasz dawny system, że w większości piloci liniowi mieli za sobą szybowce, okazuje się bardzo dobrym. Ktoś oblatany na szybowcach poradzi sobie z pilotowaniem innych statków powietrznych. W drugą stronę to już nie działa. Podobnie zarzucono zasadę, że każdy z pilotów powinien chociaż otrzeć się o akrobację.

Piloci cieszą się, że wtorkowe lądowanie Wrony zrobiło dla szybownictwa i Aeroklubu Ziemi Lubuskiej więcej niż dziesięć medali mistrzostw świata. Ale niestety mają świadomość, że to chwilowe ożywienie. A oni będą mieli coraz mniejsze szanse na wyłowienie takich lotniczych perełek jak "Tadek" i długi szereg wywodzących się z Przylepu lotników, którzy dziś latają boeingami, airbusami, F-16.

- Przed laty szkolenie szybowników, spadochroniarzy finansowały resorty sportu i obrony narodowej - mówi dyrektor Aeroklubu Ziemi Lubuskiej Artur Haładyn. - Dziś utrzymujemy się z działalności gospodarczej, a szlify lotnicze zdobywają ci, którzy mają pieniądze. Owszem aeroklub się utrzyma, ale... Gdy okazuje się, że nasi instruktorzy są zbyt wymagający, adepci lotnictwa szukają innych, łagodniejszych. Kiedyś licencję zdobywało rocznie i sześćdziesięciu młodych ludzi. Dziś kilkunastu.

- Nam nie groziło wielkie niebezpieczeństwo. Wiedzieliśmy, że musimy wylądować, z podwoziem lub bez niego - powiedział przed kamerami Tadeusz Wrona.

I jak mówią jego znajomi to normalna dla niego skromność.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska