https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Powabne lata trzydzieste

Hanka Sowińska hanna.sowiń[email protected]
- Byłam ogromnie przywiązana do szkolnego nakrycia głowy. Czapka uszyta była z zielonego aksamitu. Nosiłam ją nawet na wycieczki - wspomina pani Anna.
- Byłam ogromnie przywiązana do szkolnego nakrycia głowy. Czapka uszyta była z zielonego aksamitu. Nosiłam ją nawet na wycieczki - wspomina pani Anna. Repr. Tytus Żmijewski
Na głowach kapelusze z szerokimi rondami lub toczki. Także berety i szkolne czapki. Do tego sukienki z dużymi guzikami, pelerynkami bądź baskinkami. I koniecznie pończochy na nogach, nawet w upalne dni. Podobnie jak niciane rękawiczki na rękach.

Moda lat 30. ubiegłego wieku była wprost przepyszna. Kobieca, nawet w wersji sportowej. I niezwykle elegancka. Stroje zakrywały to, co trzeba i pokazywały tyle, by pobudzać wyobraźnię. Męską, oczywiście.
Tuż po stanie wojennym (1984 r.) na ekrany kin wszedł film Janusza Rzeszewskiego "Lata 20., lata 30". Bez wątpienia to najlepszy peerelowski musical. Hitem była tytułowa piosenka, a szczególnie jej refren. Grażyna Szapołowska śpiewała o tym, że "lata 20., lata 30. wrócą piosenką, sukni szelestem, i że kiedyś dla wzruszeń będą pretekstem".

Kort tenisowy na bydgoskich śluzach. Pani Anna (w środku) z koleżankami. - Dla wygody nosiłam spódniczkę a’la spodnie. Do tego lekka bluzeczka. Na nogach
Kort tenisowy na bydgoskich śluzach. Pani Anna (w środku) z koleżankami. - Dla wygody nosiłam spódniczkę a’la spodnie. Do tego lekka bluzeczka. Na nogach obowiązkowo białe tenisówki - opowiada bydgoszczanka.

Anna (z prawej) z siostrą Marią na placu Teatralnym. Dodatkiem do letnich sukienek są rękawiczki i pończochy.

Dla nas pretekstem do tego, by przenieść się w powabne lata trzydzieste stał się album z rodzinnymi zdjęciami naszej Czytelniczki. Gdyby nie te fotografie, pewnie nie moglibyśmy zaoferować Państwu takiego pokazu mody. Tym bardziej dziękujemy pani Annie, że zechciała nam udostępnić swoje zdjęciowe archiwum.
Urodziła się w Bydgoszczy, w drugiej dekadzie XX w. Zanim wybuchła wojna, zdała maturę. Zdążyła trochę popracować na poczcie przy ul. Jagiellońskiej, gdy zawalił się świat. Przedtem jednak była szkoła. I czas młodości - najwspanialszy. Pod wieloma względami.
Wystarczy popatrzeć na zdjęcia, by przekonać się, że młodziutka Anna ubierała się z niezwykłym smakiem. Kupowała gotową konfekcję, czy wolała szyć na miarę?
- Miałam swojego krawca. Jego pracownia znajdowała się przy ulicy Śniadeckich. Zamawiałam u niego kostiumy i płaszcze. Sama też trochę szyłam, między innymi sukienki - opowiada.

Kort tenisowy na bydgoskich śluzach. Pani Anna (w środku) z koleżankami. - Dla wygody nosiłam spódniczkę a’la spodnie. Do tego lekka bluzeczka. Na nogach obowiązkowo białe tenisówki - opowiada bydgoszczanka.

Sklepów z odzieżą było mnóstwo. Na Starym Rynku kusił klientów Dom Braci Mateckich i skład Stobieckiego. Przy ul. Gdańskiej, tuż za hotelem, był sklep Józefa Pilaczyńskiego, w którym można było nabyć między innymi bieliznę damską. Prawie vis a vis znajdował się Bydgoski Dom Towarowy, który reklamował się jako "największy magazyn na Pomorzu". Na czterech kondygnacjach bydgoszczanie obu płci mogli kupić prawie wszystko - od kapeluszy i rękawiczek, po ciężką konfekcję.
- Gotowe nakrycia głowy dostępne były w wielu sklepach. Jednak ja zamawiałam kapelusze u modystki Pelowskiej. Jej pracownia znajdowała się na początku ul. Dworcowej. Wiele lat po wojnie ten zakład nadal funkcjonował - opowiada pani Anna.
Wprost uwielbiała chodzić w szkolnej czapce, uszytej z zielonego aksamitu. - Była mięciutka i niezwykle twarzowa. Wkładałam ją nie tylko do mundurka , ale także letnich sukienek. Nie rozumiem, dlaczego dziś uczniowie nie chcą nosić czapek.
Pewna znajoma przekonywała mnie mnie, że u kobiety liczy się głowa i nogi. Czyli włosy i nakrycie głowy oraz obuwie.
Pani Anna: - Powiem szczerze - miałam bzika na punkcie butów. W mojej kolekcji było ze trzydzieści par. Nie kupowałam gotowego obuwia, tylko dawałam robić na miarę. Tanie i dobre buty były w sklepie "Baty" przy placu Teatralnym i w firmowym salonie "Leo".
Młodszym czytelnikom przypomnijmy, że "Leo" to nazwa obuwniczej firmy, którą w 1910 r., przy ul. Chocimskiej, założył Antoni Weynerowski. Była jednym z największych zakładów tej branży w przedwojennej Polsce.
Gdy po zdanej maturze pani Anna dostała pracę na poczcie kupiła sobie futro w brzuszków piżmowców. - Nie było tanie, musiałam wziąć na raty. Największy wybór futer mieli Żydzi. Ich sklepy znajdowały się przede wszystkim przy ulicy Długiej - wspomina.

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska