Programy takie jak „Poszukiwacze historii” rozpalają u niektórych emocje i ogromną wyobraźnię. Z drugiej strony przybliżają szczególnie młodym ludziom czasy, które dla nich są już prehistorią.
Jeden z prowadzących Olaf Popkiewicz jest z wykształcenia archeologiem, w dodatku specjalizacji archeologia podwodna. Zanurkować w jeziorze albo wejść po pas do bagna? Dla Olafa nie stanowi to żadnego problemu. Jak reklamują swój program (drugim prowadzącym jest Radosław Biczak - red.): Badamy, poszukujemy, przekopujemy, robimy wszystko, aby wydobyć na światło dzienne relikty przeszłości. Naszym celem jest promowanie historii, nie chcemy jednak zarzucić widza specjalistyczną mową i tabelkami, zamiast tego proponujemy spotkanie z żywą historią...
Przeczytaj także: Piechota, artyleria, ułani i lotnicy, czyli polska armia II RP
Można powiedzieć, że jest Bogusławem Wołoszańskim Polsatu (to właśnie w tej stacji transmitowany jest program). Ten pierwszy po zrealizowaniu programów w komercyjnej telewizji, postanowił wrócić do tej publicznej.
Mierzeja - pionierzy i morze skarbów
Wybór kierunku studiów przez Olafa Popkiewicza nie był przypadkowy. - Wychowałem się na Mierzei Wiślanej gdzie ewakuacja z zimy 1945 odcisnęła wyjątkowo silne piętno. Tamtejsze tereny były dosłownie reliktami tamtych wydarzeń - opowiada.
- Dorastałem wśród ludzi, którzy stali się pionierami poszukiwań z wykrywaczami metali. Za pomocą wykrywaczy saperskich, samoróbek czy też sprowadzonych za dewizy z zachodu ludzie ci dokonywali niesamowitych odkryć zabytków zdeponowanych w chwili upadku III Rzeszy - dodaje archeolog.
I paradoksalnie to właśnie pozostałości po niemieckich czy rosyjskich żołnierzach o wiele łatwiej znaleźć niż po tych z rodzimej armii.
- Relikty sprzed 1939 roku to prawdziwe białe kruki - mówi Olaf Popkiewicz. - Jeśli już rzeczy zostały zgubione, to działo się to zupełnym przypadkiem. Pamiętajmy, że II Rzeczpospolita nie należała do zamożnych państw, a była wręcz biedna, więc jeśli nawet jakieś rzeczy były z polskiego wojska wycofywano, to raczej je sprzedawano niż niszczono czy wyrzucono - dodaje archeolog.
Przechowane i zgubione: hełmy, szable
O wiele większa szansa jest w przypadku znalezisk z 1939 roku, a dokładnie po klęsce kampanii wrześniowej. - Wtedy polscy żołnierze pochowali bądź pogubili wiele rzeczy: mundurów czy broni - wyjaśnia Olaf Popkiewicz.
Ich odnalezienie jest jednak trudne z kilku powodów. - Niemcy wyznaczyli na przykład nagrodę dla polskich chłopów za każdy zdany karabin. Zbierali też polskie hełmy, odzyskiwali polską broń - wymienia. - Ciekawostką jest historia z hełmem wz. 31, które Niemcy znaleźli w 1939 roku w Hucie Ludwików i przejęli. Przeleżały jednak w tym miejscu kolejne 6 lat i już po wojnie był produkowany jako hełm wz.31/50.
Marzeniem Olafa Popkiewicza jest m.in. znalezienie polskiej szabli - tzw. Ludwikówka. Używana w polskich pułkach kawalerii w latach 1935-1939. Była ostatnią polską szablą bojową używaną w wojnie obronnej Polski we wrześniu 1939. Dla każdego pasjonata historii jest to symbol kunsztu konstruktorów i bohaterstwa naszej kawalerii.
Nazwa „Ludwikówka” pochodziła od miejsca wytwarzania, tzn. od Huty „Ludwików” w Kielcach.
Archeolog marzy też o znalezieniu polskiego sztandaru z czasów II Rzeczpospolitej. Płaty z pewnością nie przetrwały do naszych czasów, ale drzewce sztandarów były zakończone głowicą (w postaci orła odlanego na przykład ze srebra), a z kolei płaty przymocowane do drzewca ozdobnymi gwoździami. Do 1939 roku w Wojsku Polskim nadano około 230 sztandarów.
Z bujania w chmurach zejdźmy jednak na ziemię, a raczej pod ziemię.
Bo, żeby znaleźć coś ciekawego i wartościowego, w grę wchodzi wyłącznie legalne poszukiwanie, trzeba dysponować przede wszystkim odpowiednią wiedzą - tzn wiedzieć, czy w danym miejscu toczyła się jakaś bitwa czy stacjonował oddział.
- Wielu poszukiwaczy mylnie sądzi jednak, że najwięcej reliktów znajdzie w miejscach bitew. Nic bardziej mylnego, w czasie walki żołnierze raczej nie gubili elementów uzbrojenia, zresztą każdy z nich był wpisany na stan do książeczki wojskowej i za zgubienie groziły poważne konsekwencje - przypomina Olaf Popkiewicz.
Wiedza tak, ale ważne są wspomnienia
O wiele większa szansa na dobre „trafienie”, jest w miejscu, gdzie dowódca w sytuacji okrążenie przez wroga informował oddział o kapitulacji bądź rozfromowaniu jednostki. Wtedy żołnierze zrzucali mundury i zmieniali je na cywilne ciuchy, a potem zakopywali. To samo zresztą robiono z bronią. Do dziś można też znaleźć mosiężne orzełki, odpruwane przez żołnierzy z czapek. - A ponieważ Niemcy nosili je jako zdobyczne łupy na portfelach, polscy żołnierze łamali orzełki na pół, by nie dać niemieckiemu satysfakcji z odnalezienia łupu - dodaje archeolog.
Czasem jednak sama wiedza nie gwarantuje jeszcze sukcesu. - Wiemy, że do kapitulacji doszło na przykład w miejscowości X., ale po dotarciu na miejsce okazuje się, że to teren o powierzchni setek hektarów. Wtedy pomocne okazują się relacje świadków. Niestety, z roku na rok jest ich coraz mniej. Pamięć ludzka po takim upływie czasu bywa też zawodna. Bywa, że wspomnienia są już legendami, przekazywanymi z pokolenia na pokolenie. Ale jak w każdej legendzie, również w tych jest ziarno prawdy - stwierdza Popkiewicz.
Jeśli więc reliktów polskich jednostek z czasów II RP, zostało niewiele, nie znaczy wcale, że archeologowie przestają szukać. Wciąż tyle białych kruków zostało do odnalezienia.