Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sanitariuszka "Astra" dziś mieszka pod Aleksandrowem Kujawskim

Jadwiga Aleksandrowicz
Zofia Mendelewska, pseudonim "Astra”, sanitariuszka w partyzanckim szpitalu na Wołyniu, obecnie w stopniu podporucznika wśród wielu odznaczeń ma też Krzyż Armii Krajowej przyznany jej przez prezydenta Lecha Wałęsę.
Zofia Mendelewska, pseudonim "Astra”, sanitariuszka w partyzanckim szpitalu na Wołyniu, obecnie w stopniu podporucznika wśród wielu odznaczeń ma też Krzyż Armii Krajowej przyznany jej przez prezydenta Lecha Wałęsę.
Pani Zofia ma 84 lata, ale wciąż przeżywa to, co stało się na Wołyniu ponad 60 lat temu. Uważa, że gdyby nie wojna, Ukraińcy, Żydzi, Polacy, Czesi żyliby dotąd w zgodzie

Lato to taki czas, gdy częściej niż zwykle Zofia Mendelewska wraca myślami do swoich rodzinnych stron.
- Może przez telewizję, która przypomina tragiczne wydarzenia z udziałem Ukraińców? - zastanawia się. Sięga wówczas po książkę napisaną przez przyjaciółkę i odświeża w pamięci to, co zatarł czas. Porządkuje zapamiętane wydarzenia i miejsca, przypomina sobie twarze znajomych. Gościom jej domu w Łazieńcu koło Aleksandrowa Kujawskiego chętnie pokazuje awans na podporucznika w stanie spoczynku. - Nie byłam w wojsku, nie biegałam z karabinem. Byłam sanitariuszką w szpitalu polowym - tłumaczy. - Przez wiele dni codziennie oglądałam skutki wojennej zawieruchy - mówi pani Zofia.
Urodziła się w powiecie włodzimierskim na Wołyniu. - Tata był ekonomem w majątku w miejscowości Dażwa, należącym do Justyny Chojnackiej, osoby samotnej, która zapisała naszej rodzinie sporo ziemi. Moja mama była jej wychowanką - mówi Zofia Mendelewska. - W okolicy mieszkali Żydzi, Ukraińcy, Polacy, Czesi, Cyganie, Holendrzy, wszyscy bardzo zżyci ze sobą. Stosunki popsuły się w czasie wojny, gdy budził się ukraiński nacjonalizm. Napatrzyłam się jako kilkunastoletnia dziewczyna na wiele okropnych scen - wspomina pani Zofia. Podkreśla, że gdyby nie to, iż jej ojciec, który był szanowanym i lubianym człowiekiem, pozwalającym Ukraińcom wypasać krowy na swoich łąkach i wspierał wielu w biedzie, nie wiadomo, jak by potoczyły się losy jej rodziny. - To jeden z ukraińskich przyjaciół ojca ostrzegł nas, że powinniśmy uciekać, bo zbliża się ukraińska partyzantka. Ojciec zdecydował się na opuszczenie domu dopiero wtedy, gdy pewnej nocy ktoś wbił nóż w nasze drzwi. Zmienialiśmy miejsca postoju. Rozdzielaliśmy się i łączyliśmy. Ja i siostra zatrzymałyśmy się u zaprzyjaźnionego Ukraińca Onyśki. Rodzice z bratem znaleźli schronienie u Czechów, uchodzących w okolicy za bardzo pracowitych i zamożnych. Starszy brat poszedł do polskiej partyzantki. Czasem trzeba było przeczekać niebezpieczeństwo w sianie na strychu, innym razem w skromnym mieszkanku.

Czas nie zamazał makabrycznych obrazów

- Do dziś mam przed oczami obraz dymu unoszącego się w niedalekim Kisielinie. W Dażwie, w której mieszkaliśmy, pojawili się ukraińscy partyzanci i kazali nam grać na gitarach i śpiewać, bo nasza rodzina słynęła w okolicy z muzykowania. Byliśmy zdziwieni, pytaliśmy o ten dym, a oni na to, że jak nie będziemy grać i śpiewać, to jutro może być taki sam dym u nas - opowiada pani Zofia. - Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że dym pochodził z palącego się kościoła, w którym zebrali się Polacy na mszę. Gdy kościół był pełny, Ukraińcy zabarykadowali go od zewnątrz i podpalili.
To nie jedyny obraz, który powraca do pani Zofii. Jest też widok uciekającej małej Żydówki i goniącego ją Ukraińca z karabinem. Jest oraz mężczyzny z obciętą głową. - Któregoś dnia Ukraińcy przywieźli to ciało do wsi i kazali ludziom przyjrzeć się, strasząc, że wszystkich nas to czeka - mówi pani Zofia. W zakamarkach pamięci wciąż żyje podsłuchana przez kilkunastoletnią Zofię opowieść bliskich o dwunastoletniej dziewczynce wbitej na pal. Pamięta też, jak Ukrainiec wiózł na wozie dwie Żydówki, w tym jej serdeczną koleżankę. - Zosiu, jadę na śmierć - wołała dziewczyna płacząc. - Potem ludzie opowiadali, że nieopodal wielu Żydów zastrzelono, a niektórych zakopano żywcem - wspomina Zofia Mendelewska.

Wśród partyzantów

We wsi Zasmyki była placówka polskich partyzantów. Najpierw trafił tam narzeczony siostry pani Zofii, potem sama Zofia. W placówce zorganizowano kurs dla sanitariuszek, który ukończyła Zofia Mendelewska, wtedy jeszcze Municzewska, pseudonim "Astra". Zaraz potem zaangażowała się do pracy w szpitalu polowym w Kupiczowie, zorganizowanym przez polską partyzantkę, gdzie rannych kładziono w budynku szkoły i tamtejszego urzędu gminy.
"Najczęściej nocą ranni partyzanci umierali. Najbardziej przeżywała to "Astra". Z tego powodu na nocne dyżury często przychodziła ze swoim ojcem. Tato Municzewski siadał w kącie sali i w takiej pozycji spał. Wrażliwe usposobienie Zosi nie pozwalało jej zasnąć w domu, jeśli były stany ciężkie, wówczas przychodził jej tato, upewniał się, czy żyją i zdawał jej relację. Zosia, oryginalna wysoka szatynka, małomówna, smutna, prawie nigdy się nie uśmiechała, mimo to ubiegano się o jej uśmiech" - wspomina panią Zofię w książce "Z Kresów Wschodnich na Zachód", Monika Śladewska, przyjaciółka z tamtych czasów i jak pani Zofia sanitariuszka, mieszkająca obecnie we Wrocławiu.
Pani Zofia, przywołując okropności tamtego czasu, podkreśla że gdyby nie wojna, Ukraińcy, Żydzi, Polacy, Czesi żyliby dotąd w zgodzie. - Zwykli ludzie potrafią się porozumieć, współpracować, nie myślą, kto Polak, kto Żyd, kto Ukrainiec, ale czy to dobry czy zły człowiek - mówi pani Zofia. - Polityka i wojna robią z ludzi potwory. Ona sama zachowała wiele ciepłych wspomnień o ukraińskich przyjaciołach.

Z Wołynia na Kujawy

W 1945 roku, dokładnie 14 sierpnia, pani Zofia z rodziną trafiła w ramach repatriacji do Aleksandrowa Kujawskiego. - Pociąg zatrzymał się przed stacją. Przyjęto nas tu bardzo serdecznie. Pamiętam, że ktoś częstował nas grochówką i makaronem. Tu poznałam swego męża. Wskazano nam Kaniewo (w gminie Bądkowo - dop.red) jako miejsce zamieszkania. Brat się cieszył, że przysłano nas na Kujawy, bo tu dobra ziemia. Szliśmy do Kaniewa pieszo, prowadząc naszą ukochaną Malinę, krowę - żywicielkę, która przywieźliśmy ze sobą - opowiada pani Zofia. - Najbardziej cieszyliśmy się z tego, że mamy co jeść. Było mleko i porzucone przez niemieckich gospodarzy zboże na polu. Mieszkało się nam w Kaniewie bardzo dobrze - mówi pani Zofia, która dziś mieszka z córką w Łazieńcu.
W 2001 roku Zofia Mendelewska, sanitariusz "Astra", została awansowana przez płk Antoniego Dębickiego, szefa Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego w Bydgoszczy, na podporucznika w stanie spoczynku. - Na uroczystości byłam jedyną kobietą w gronie awansowanych - wspomina. - Minęło tyle lat, a ja wciąż nie mogę uwierzyć, że mam wojskowy stopień. Przecież byłam tylko sanitariuszką. Opatrywałam najlepiej jak potrafiłam nie tylko polskich partyzantów, ale też przywożonych przez nich z pobudek humanitarnych rannych Ukraińców i Rosjan. Wszystkich, którzy trafili do naszego szpitala - powtarza.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska