Lato to taki czas, gdy częściej niż zwykle Zofia Mendelewska wraca myślami do swoich rodzinnych stron.
- Może przez telewizję, która przypomina tragiczne wydarzenia z udziałem Ukraińców? - zastanawia się. Sięga wówczas po książkę napisaną przez przyjaciółkę i odświeża w pamięci to, co zatarł czas. Porządkuje zapamiętane wydarzenia i miejsca, przypomina sobie twarze znajomych. Gościom jej domu w Łazieńcu koło Aleksandrowa Kujawskiego chętnie pokazuje awans na podporucznika w stanie spoczynku. - Nie byłam w wojsku, nie biegałam z karabinem. Byłam sanitariuszką w szpitalu polowym - tłumaczy. - Przez wiele dni codziennie oglądałam skutki wojennej zawieruchy - mówi pani Zofia.
Urodziła się w powiecie włodzimierskim na Wołyniu. - Tata był ekonomem w majątku w miejscowości Dażwa, należącym do Justyny Chojnackiej, osoby samotnej, która zapisała naszej rodzinie sporo ziemi. Moja mama była jej wychowanką - mówi Zofia Mendelewska. - W okolicy mieszkali Żydzi, Ukraińcy, Polacy, Czesi, Cyganie, Holendrzy, wszyscy bardzo zżyci ze sobą. Stosunki popsuły się w czasie wojny, gdy budził się ukraiński nacjonalizm. Napatrzyłam się jako kilkunastoletnia dziewczyna na wiele okropnych scen - wspomina pani Zofia. Podkreśla, że gdyby nie to, iż jej ojciec, który był szanowanym i lubianym człowiekiem, pozwalającym Ukraińcom wypasać krowy na swoich łąkach i wspierał wielu w biedzie, nie wiadomo, jak by potoczyły się losy jej rodziny. - To jeden z ukraińskich przyjaciół ojca ostrzegł nas, że powinniśmy uciekać, bo zbliża się ukraińska partyzantka. Ojciec zdecydował się na opuszczenie domu dopiero wtedy, gdy pewnej nocy ktoś wbił nóż w nasze drzwi. Zmienialiśmy miejsca postoju. Rozdzielaliśmy się i łączyliśmy. Ja i siostra zatrzymałyśmy się u zaprzyjaźnionego Ukraińca Onyśki. Rodzice z bratem znaleźli schronienie u Czechów, uchodzących w okolicy za bardzo pracowitych i zamożnych. Starszy brat poszedł do polskiej partyzantki. Czasem trzeba było przeczekać niebezpieczeństwo w sianie na strychu, innym razem w skromnym mieszkanku.
Czas nie zamazał makabrycznych obrazów
- Do dziś mam przed oczami obraz dymu unoszącego się w niedalekim Kisielinie. W Dażwie, w której mieszkaliśmy, pojawili się ukraińscy partyzanci i kazali nam grać na gitarach i śpiewać, bo nasza rodzina słynęła w okolicy z muzykowania. Byliśmy zdziwieni, pytaliśmy o ten dym, a oni na to, że jak nie będziemy grać i śpiewać, to jutro może być taki sam dym u nas - opowiada pani Zofia. - Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że dym pochodził z palącego się kościoła, w którym zebrali się Polacy na mszę. Gdy kościół był pełny, Ukraińcy zabarykadowali go od zewnątrz i podpalili.
To nie jedyny obraz, który powraca do pani Zofii. Jest też widok uciekającej małej Żydówki i goniącego ją Ukraińca z karabinem. Jest oraz mężczyzny z obciętą głową. - Któregoś dnia Ukraińcy przywieźli to ciało do wsi i kazali ludziom przyjrzeć się, strasząc, że wszystkich nas to czeka - mówi pani Zofia. W zakamarkach pamięci wciąż żyje podsłuchana przez kilkunastoletnią Zofię opowieść bliskich o dwunastoletniej dziewczynce wbitej na pal. Pamięta też, jak Ukrainiec wiózł na wozie dwie Żydówki, w tym jej serdeczną koleżankę. - Zosiu, jadę na śmierć - wołała dziewczyna płacząc. - Potem ludzie opowiadali, że nieopodal wielu Żydów zastrzelono, a niektórych zakopano żywcem - wspomina Zofia Mendelewska.
Wśród partyzantów
We wsi Zasmyki była placówka polskich partyzantów. Najpierw trafił tam narzeczony siostry pani Zofii, potem sama Zofia. W placówce zorganizowano kurs dla sanitariuszek, który ukończyła Zofia Mendelewska, wtedy jeszcze Municzewska, pseudonim "Astra". Zaraz potem zaangażowała się do pracy w szpitalu polowym w Kupiczowie, zorganizowanym przez polską partyzantkę, gdzie rannych kładziono w budynku szkoły i tamtejszego urzędu gminy.
"Najczęściej nocą ranni partyzanci umierali. Najbardziej przeżywała to "Astra". Z tego powodu na nocne dyżury często przychodziła ze swoim ojcem. Tato Municzewski siadał w kącie sali i w takiej pozycji spał. Wrażliwe usposobienie Zosi nie pozwalało jej zasnąć w domu, jeśli były stany ciężkie, wówczas przychodził jej tato, upewniał się, czy żyją i zdawał jej relację. Zosia, oryginalna wysoka szatynka, małomówna, smutna, prawie nigdy się nie uśmiechała, mimo to ubiegano się o jej uśmiech" - wspomina panią Zofię w książce "Z Kresów Wschodnich na Zachód", Monika Śladewska, przyjaciółka z tamtych czasów i jak pani Zofia sanitariuszka, mieszkająca obecnie we Wrocławiu.
Pani Zofia, przywołując okropności tamtego czasu, podkreśla że gdyby nie wojna, Ukraińcy, Żydzi, Polacy, Czesi żyliby dotąd w zgodzie. - Zwykli ludzie potrafią się porozumieć, współpracować, nie myślą, kto Polak, kto Żyd, kto Ukrainiec, ale czy to dobry czy zły człowiek - mówi pani Zofia. - Polityka i wojna robią z ludzi potwory. Ona sama zachowała wiele ciepłych wspomnień o ukraińskich przyjaciołach.
Z Wołynia na Kujawy
W 1945 roku, dokładnie 14 sierpnia, pani Zofia z rodziną trafiła w ramach repatriacji do Aleksandrowa Kujawskiego. - Pociąg zatrzymał się przed stacją. Przyjęto nas tu bardzo serdecznie. Pamiętam, że ktoś częstował nas grochówką i makaronem. Tu poznałam swego męża. Wskazano nam Kaniewo (w gminie Bądkowo - dop.red) jako miejsce zamieszkania. Brat się cieszył, że przysłano nas na Kujawy, bo tu dobra ziemia. Szliśmy do Kaniewa pieszo, prowadząc naszą ukochaną Malinę, krowę - żywicielkę, która przywieźliśmy ze sobą - opowiada pani Zofia. - Najbardziej cieszyliśmy się z tego, że mamy co jeść. Było mleko i porzucone przez niemieckich gospodarzy zboże na polu. Mieszkało się nam w Kaniewie bardzo dobrze - mówi pani Zofia, która dziś mieszka z córką w Łazieńcu.
W 2001 roku Zofia Mendelewska, sanitariusz "Astra", została awansowana przez płk Antoniego Dębickiego, szefa Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego w Bydgoszczy, na podporucznika w stanie spoczynku. - Na uroczystości byłam jedyną kobietą w gronie awansowanych - wspomina. - Minęło tyle lat, a ja wciąż nie mogę uwierzyć, że mam wojskowy stopień. Przecież byłam tylko sanitariuszką. Opatrywałam najlepiej jak potrafiłam nie tylko polskich partyzantów, ale też przywożonych przez nich z pobudek humanitarnych rannych Ukraińców i Rosjan. Wszystkich, którzy trafili do naszego szpitala - powtarza.