Rozmowa z Agnieszką Magdziak
podróżniczką, mieszkającą w Zdrojach
- Od niedawna mieszka pani z rodziną, mężem Krzysztofem i dwiema córeczkami Zelią i Nastią w małej wsi - Zdrojach. Osiedliliście się tutaj po latach ekscytujących, egzotycznych podróży po świecie. Od czego się zaczęło?
- Oboje z mężem pochodzimy z Torunia, gdzie poznaliśmy się w szkole policealnej. Od dawna naszym marzeniem była wyprawa do Brazylii. Mieliśmy wówczas po dwadzieścia dwa lata, chcieliśmy zostać wolontariuszami z ramienia jakiejś organizacji. W tamtych latach wolontariat w Polsce dopiero raczkował i takim organizacjom trzeba było zapłacić niemałe pieniądze. To taka swoista filozofia, że ludzie z bogatych krajów muszą zapłacić za swój pobyt, a ich wynagrodzeniem jest fakt, że mogą pracować z ludźmi z krajów najuboższych. Wtedy nas na taki luksus finansowy nie było stać. Wymyśliliśmy sobie z mężem, że wykorzystamy to, że jesteśmy esperantystami i w związku z tym pojedziemy do ośrodka prowadzonego przez esperantystów, gdzie nikomu nie trzeba będzie płacić, tyle że musimy na swój koszt tam dolecieć. Aby zebrać potrzebne fundusze wyjechaliśmy do Francji na winobranie. Ale od tej wyprawy zaczęło się nasze wspólne podróżowanie autostopem po Europie. Mieliśmy do dyspozycji namiot i pomoc kolegów esperantystów rozsianych po wielu krajach.
- Ostatecznie jednak udało się wyjechać do upragnionego miejsca na mapie?
- Wreszcie dotarliśmy do Brazylii. Do ośrodka dla dzieci na sawannie. Był rok 1998. Ośrodek z trzech stron otoczony był parkiem narodowym. Tygrysy i inne dzikie zwierzęta przechodziły przez płot. Ośrodek służył dzieciom, które miały zbyt daleko, aby dotrzeć do szkoły. To był cały kompleks: szkoła, internat dla około trzydzieściorga dzieci. Na sawannie powstaje sporo nowych miast, pojawia się też problem dzieci ulicy. Musieliśmy się nimi zająć, a trzeba było je nauczyć dosłownie wszystkiego, łącznie w uznaniem własnej tożsamości, z tym, że są Brazylijczykami. Dla niektórych dzieci absolutną nowość stanowiło trzymanie w ręku ołówka i kartki papieru. Jeden z chłopców po oswojeniu się z tymi przyborami narysował gospodarstwo, w którym pracowali jego rodzice. Na pierwszym miejscu na rysunku ulokował...samolot! A wziął się stąd, że bogaty właściciel gospodarstwa przylatywał do niego właśnie samolotem.
- Pewnie była to fascynująca przygoda?
- Polegała na wzajemnej nauce. My od dzieci uczyliśmy się codziennego życia na sawannie i języka portugalskiego. Nasi podopieczni uczyli się od nas poznawania świata. Dzieci pokazywały jak poruszać się między jadowitymi wężami, na które pająki musimy uważać, co możemy jeść. Bywało, że ogromne tarantule wchodziły do domu. Musieliśmy nauczyć się łapać krowy na lasso, żeby je wydoić. Mleko stanowiło najcenniejszy produkt, bo zdarzało się, że stara fasola, makaron czy ryż był zjedzony przez robaki.
Próbowaliśmy hodować kurczaki, ale nic z tego nie wychodziło, bo węże podchodzące pod dom je zjadały. Zdarzało się, że węże zwisały w domu z firany. Wśród nich trafiały się także niejadowite, łapiące myszy. Nie mieliśmy jednak czasu na rozpoznawanie. Kiedy pod domem pojawiał się wąż, trzeba było go jak najszybciej zabić. Najgorsze były grzechotniki, bo zabijały nam krowy.
- Zdarzały się różne niespodzianki?
- Nie tylko nam. Znajomi opowiedzieli nam taką przygodę. Mając gospodarswto o powierzchni ponad tysiąc hektarów sporadycznie objeżdżali je na koniach. Pewnego razu stwierdzili, że na ich terenie stoi jakiś dom, z którego wychodzi ktoś ze strzelbą i mówi że to jego! W Brazylii obowiązuje takie prawo, że jeśli ktoś mieszka na czyimś terenie przez trzy lata, a właściciel tego nie zauważy i nie zgłosi to na zasadzie prawa zasiedzenia staje się też właścicielem. W Brazylii przeżyliśmy sześć miesięcy. Skończyła się wiza, trzeba było wracać. Po drodze była Francja, gdzie uczyliśmy się hodowli kóz, produkcji serów, chodziliśmy po górach.
- Kolejną, egzotyczną wyprawą był wyjazd do...
- ...Peru. To był wyjazd z organizacją międzynarodową. Pojechaliśmy w Andy do Cusco, aby pracować z dziećmi i ich rodzinami. Cusco położone jest przepięknie w dolinie, a na zboczach gór są dzielnice, które nie zmieściły się w samym mieście. One są tymczasowe, nieskanalizowane. Jeśli długo pada deszcz, zdarza się że całe dzielnice razem z nim spływają. Kiedy opowiadaliśmy Peruwiańczykom, jakie w Europie ludzie mają wsparcie od państwa, choćby na skutek bezrobocia - to niezmiernie się dziwili. U nich sama umowa o pracę jest czymś egzotycznym. Tam wszyscy zdani są na własne siły. Szczególnie Indianie do życia podchodzą w sposób najzupełniej naturalny. Mężczyźni ciężko pracują na roli, sieją kukurydzę, sadzą ziemniaki. Całe rodziny z tego żyją, często bardzo biednie. Są takie okresy, kiedy ludzie schodzą w doliny i zbierają liście koki. Sami też ją żują, ale nie można o nich powiedzieć, że to narkomani. Koka pozwala na połączenie się z duchami gór. Ona także uśmierza ból, powoduje że podczas ciężkiej pracy nie czuje się głodu. Szczególnie na wsiach ludzie żyją bardzo skromnie. Domy opala się wysuszonym krowim nawozem. Noce są niezwykle zimne, w dzień słońce bywa palące. Aby nie ulec poparzeniu musieliśmy stosować specjalne kremy.
- Przebywając w Peru czuliście na plecach oddech wielowiekowej historii tej ziemi?
- Oczywiście! W tym kraju każdy przeciętny mieszkaniec gór składa hołd najbliższej górze przy której mieszka, prosząc ją i mieszkające w okolicy duchy o pomyślność i życzliwość. Mistycznym kolorem jest żółty. Na szczęście obrzuca się ludzi żótymi kwiatami. W nowy rok należy założyć majtki w tym właśnie kolorze, aby zapewnić sobie szczęście. W tym kraju pięknie potrafią się przeplatać tradycje katolickie z miejscową kulturą i bóstwami. Stanowi to wspólny kontakt ze światem mistyki. Peru, to przepiękny, fascynujący świat tak do końca nie do zwiedzenia i do poznania...
- Osiedlenie się w Zdrojach jest końcem waszej wędrówki po świecie?
- Trudno powiedzieć. Marzy się jeszcze wyjazd do Afryki.
Świat pełen różnych tajemnic
Rozmawiała i fot. Liliana Sobieska

Wędrowniczka, Agnieszka Magdziak z mężem Krzysztofem i córeczkami - Zelią i Nastią