Gdyby Monika Jaworska-Witkowska miała odpowiedzieć, co najbardziej ukształtowało jej życie, bez wahania odparłaby: pytania. Od dziecka pytała siebie: czego pragnie, kim jest, o co jej chodzi, dlaczego wybiera to, a nie tamto, skąd wie, że chce iść w tę, a nie inną stronę. Po latach nauczania filozofii kultury i sztuki oraz kształcenia przyszłych pedagogów, zapragnęła skończyć malarstwo. I dopięła swego w ubiegłym roku, jako bydgoszczanka, profesorka filozofii i pedagogiki, w wieku 48 lat.
Urodziła się, uczyła i studiowała w Szczecinie. Studia na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Szczecińskiego ukończyła z wyróżnieniem, z propozycją stażu asystenckiego w Instytucie Pedagogiki i Psychologii. Już w trakcie studiów rzucała się w wir zajęć społecznych.
Współpracowała z „Głosem Szczecińskim” w dziale kultury, równocześnie z agencją reklamową jako modelka i fotomodelka. I udzielała się jako wolontariuszka, wszędzie tam, gdzie dostrzegła, że potrzebna jest pomoc drugiemu człowiekowi.
Habilitowała się w wieku 36 lat. I nie było to udręczeniem dla chęci awansu, a pełną pasji serią inspirujących, „zakaźnych” wydarzeń, seminariów, przyjaźni, no i miłości, bo współautorska książka skończyła się małżeństwem z prof. Lechem Witkowskim.
- Umiałam sprawić, żeby nauka mnie cieszyła, choć tę robotę radości wykonywałam nie bez wysiłku, przy wspierających uwagach mojego męża, bardziej akademicko i naukowo doświadczonego, mądrego, z ufnym dystansem do świata - mówi prof. Monika Jaworska-Witkowska. - Taka wspierająca aura w domu była obosieczna: dawała tyle samo dynamiki rozwoju tożsamości, co odbierała. Nieświadomie uzależniała i nieco wzajemnie pochłaniała psychikę i cielesność. Czasem tego potrzebowałam, bo przy mojej ekspansywności i żywiołowości, miewam tendencję do osłabiania wiary w siebie. Na brak dostatecznie silnych granic tożsamości między mną i mężem (jako akademickim małżeństwem) zaradziła sztuka i malarstwo. Mam duży kawał siebie tylko dla siebie, bo mój mąż… nie umie malować. Kolejny raz się okazuje, że sztuka wie lepiej. I ja jej wierzę, kiedy wzywa do siebie.
Czytaj także: Piękno niejedno ma imię. Ale bliżej mu do tajemnicy niż spełniania kryteriów podobania się wszystkim
Macierzyństwo
Artystka przyznaje, że w kształtowaniu własnej osobowości wielką rolę odegrało też u niej macierzyństwo. Szczęśliwe, kreatywne, choć bywało zaborcze i lękliwe.
- Oczekiwałam w swoim życiu dziewczynki, trochę na zasadzie: nie wiem skąd to wiem, ale wiem, że muszę mieć córkę - wspomina narodziny Olgi, teraz 20-latki. - Było to macierzyństwo otwierające przes trzeń myślenia i ćwiczenia kobiecości, bo oto przed oczami miałam fizyczną rekonstrukcję siebie, a widziałam, słyszałam i mocowałam się z kimś zupełnie innym. No i wymyślałam i śpiewałam kołysanki. Lubiłam i lubię być mamą. Moje macierzyństwo nie dojrzewa, jest ciągle zbyt „inwazyjne”, choć bardzo szanuję córkę, jej prawo do autonomii i samodzielności. Codziennie trenujemy „różnicę” i „granicę” między sobą.
Pokusie upodobnienia córki do siebie oparła się zaraz po jej urodzeniu. Wie jednak, że nadmierna odpowiedzialność za
dziecko czasem utrudniła życie Oldze.
- Zbyt późno zorientowałam się w krzywdzie, jaką robi nadopiekuńczość, na szczęście moja córka - mądra, pełna pasji i inicjatywy, aktywna i autonomiczna - nie poddała się eksperymentowi mamusi, który można by nazwać programem „zawęźlenia figur matki z córką” - wyznaje mama. -Także krwisty wspólny obieg na szczęście się nie udał. Teraz, po rozpoczęciu przez nią samodzielnego życia, ja odsłaniam swoje na nowo i trochę to wygląda jak inicjacja „ślizgającego się po ulicy ślepca”.
Ma jednak malarstwo, kolejną miłość swojego życia. Wolałaby o niej nie mówić, bo łatwiej jej malować niż opowiadać o sztuce, którą uprawia i którą żyje. Próbuje jednak ubrać w słowa uczucia.
- Malarstwo to jakość mojego życia, estetyka i poetyka pragnienia, jakiś paradoksalny, jakby odwrócony rodzaj sposobu rozumienia życia, przyglądanie się sobie jak w lustrze, przekładanie przestrzeni myślenia o swoich emocjach i lękach na kolor i nasycenie barw, i odwrotnie, wysławianie w wizualnym symbolu tego, co się próbuje ze mnie wydostać, wyrzucanie z siebie tego, co się dopomina o śmierć symboliczną, sposób sprzątania „nieświadomego” - mówi.
Dla niej sztuka malarska to medium doskonałe i zarazem zmącone, wciągające, zmuszające do kultury uważności. - Malarstwo jako obszar próbowania światów możliwych, wyobrażonych, do których nie można było dowolnie wejść, i z których nie można mnie było wypędzić, pojawiło się we wczesnej młodości, ale maluję intensywnie od 2016 roku - tłumaczy.
ASP ukończyła w 2019 roku, choć data formalnego wykształcenia jest dla niej bez znaczenia. To filozofia spojrzenia na dzieła sztuki, estetyka patrzenia, jakość widzenia i przeżywanie tego, co z nią obraz robił, było dla niej największą wartością i nauką. To
powoduje, że ma o czym malować. I - jak twierdzi - tak się ze sztuką już dawno umówiła.
I wystawia swoje prace, coraz częściej i śmielej, gromadząc wiernych nie tylko sympatyków jej sztuki, ale i rzadkiej zdolności opowiadania o niej.
Wielowymiarowość duszy
„Z(namiętne) z(myślenia). Kobietnik i psychoanaliza złota” to wystawa, którą mogliśmy zobaczyć niedawno w Centrum Organizacji Pozarządowych w Bydgoszczy. Madonny, kobiety z różnych epok, cykl portretów Tamary Łempiciej, poruszający portret prof. Barbary Skargi – to tylko niektóre obrazy, jakie prof.
Jaworska-Witkowska pokazała szerokiej publiczności, aby zwrócić uwagę na wielowymiarowość kobiecej duszy i egzystencji. To z kolei stało się przyczynkiem do rozmów o miejscu kobiety w świecie i jej roli społecznej.
- Założyłam też „Kobietnik”, edukacyjne, psychiczne i artystyczne SPA, przestrzeń kobiet, dla kobiet, dzięki kobietom i z inspiracji kobiet, z udziałem sprzymierzeńców kobiet - mówi i pokazuje, że ma też certfikaty z arteterapii, socjoterapii i hipnoterapii. - To studio odnowy psychicznej dla zapobiegania rytualizacji i stereo typizacji życia. Spotkania wspo magająco-rozwojowe dla kobiet w kryzysie, w obliczu trudnych decyzji, doświadczających inicjalnych przejść, przełomowych zmian lub potrzebujących wspierającego świadka. Dla kobiet, które chcą zmienić swoje życie.
Zaprasza tam na rozmowę o tym, co wydarza się w kobiecie i dzięki kobiecie. Na razie to projekt bez siedziby, rozwijający się w internecie, ale pączkuje z każdym dniem coraz bardziej, bo coraz więcej kobiet szuka swojego miejsca w świecie.
- Mam nadzieję na różne warianty integracji - dodaje prof. Jaworska-Witkowska. - Będziemy uczyć się wzajemnie od siebie, odzyskiwać, odsłaniać i promować nasz kobiecy i egzystencjalny potencjał. Razem możemy pokazać, jaka jest moc przyjaźni, zabawy, spotkań i tego, że się zwyczajnie lubimy. „Kobietnik” niedługo znajdzie swoją instytucjonalną i sformalizowaną formę centrum czy studia wsparcia. Jest wiele kobiet, które nie lubią nie rozumieć. Kobiety mają mnóstwo fantazji, szkoda, że tak często bronią się przed sobą. Kobietnik to miejsce pozyskiwania, odzyskiwania i wyzyskiwania siebie. Czasem po prostu musimy z kimś porozmawiać, żeby zastanowić się, czego pragniemy.
Jak się czuje, gdy idzie ulicą w zaprojektowanej przez siebie biżuterii, strojach, rzucająca się w oczy? Czy do takiego stylu dojrzewała, czy zawsze taka byłaś? Czy to odwaga, czy świadome kreowanie wizerunku? - Nie uświadamiam sobie jakiegoś szczególnego celu kreowania mojego wizerunku, bo gdyby tak było, nie popełniałabym błędów, mój styl dojrzewałby, a ja rozhisteryzowana marketingowo szukałabym kolejnych okazji do szoku - wyjaśnia zdecydowanie. - Tymczasem mam wrażenie całożyciowych przywiązań do estetyki mojego wyglądu. Nie lubię zmian w wizerunku, moja dusza wystarczająco dynamicznie wiruje, całe życie. Z małym wyjątkiem eksperymentu, mam taką samą fryzurę, dwa ulubione kolory lakieru do paznokci i kilkadziesiąt kilogramów biżuterii. Choć czy to jest biżuteria, niektórzy mają wątpliwości. Moje wielkie pierścienie, kolie i kolczyki, które również sama maluję i projektuję, nie pełnią funkcji ozdoby ani zasłony, one są jak małe tożsamości, jak nanoszenie osobowości na miejsca. Ale ja nazywam to sztuką „wysoce egzystencjalną”, kulturę przecież doświadcza się całym ciałem. Zostałam wprawdzie ostatnio określona jako „kampowa”, ale właśnie ta estetyka stylizacji bardzo wpisuje się w moje potrzeby eklektycznej ekscentryczności myślenia, krytycznej refleksyjności i potrzeby koloru. Mam niechęć do wygładzonych i wydeptanych „myślobiegów”.
Dlatego potrafi pokonywać własną nieśmiałość i początkowe niezdecydowanie. Dla niej wyobraźnia jest przejściem, więc z zuchwałością przechodzi. Tyle zrozumiała z „Alicji w Krainie Czarów”. - A że mam dużo zobowiązań i zadłużeń w sztuce i kulturze, więc noszę te ozdoby-inspiracje z wdzięcznością - przekonuje. - Dumę z nasycenia pamięcią symboliczną, ciężar właściwy artystycznej roboty.
