"Koło fortuny" prowadzone przez Wojciecha Pijanowskiego to był szał. - Jak nadawali program, to we wszystkich oknach było widać włączone telewizory. Wtedy polonez szedł za polonezem, ale kiedy jeszcze były te duże nagrody nie mogłem się tam przebić - wzdycha pan Izydor. Właśnie wygrał odcinek teleturnieju "Jeden z dziesięciu". Wszedł do wielkiego finału.
Startował już w "Kole", trzy razy w "Krzyżówce szczęścia", dwa razy w "Jednym z dziesięciu" (za pierwszym razem odpadł przed finałem odcinka), w "Awanturze o kasę", "Najsłabszym ogniwie". W sumie osiem razy. Chce jeszcze.
W mieszkaniu Izydora Kowalskiego próżno szukać półek zastawionych słownikami i encyklopediami. - Korzystam z małej encyklopedii oraz wydawnictw dla szaradzistów - mówi skromnie pan Izydor otwierając drzwiczki segmentu. Mała encyklopedia, "Skrzydlate słowa", "Słownik tradycji mitów", "Cytaty polskie". Politykę uzupełnia z prasy i telewizji. Tam tego prawdziwe zatrzęsienie. Teleturnieje ogląda wszystkie. - Telewizor wygrałem, no i coś tam było jeszcze.
- O, te kryształy - pokazuje pani Gabrysia, żona. - Największy nasza Megi zbiła, jak jeszcze była szczeniakiem. Pościel, odkurzacz.
Dziesięć haseł
Nagrodami pan Izydor dzielił się z siostrą, ponieważ jeździli razem do "Krzyżówki szczęścia". Tam startowało się w parach, a żona nie chciała.Ostatnia wygrana to trzy tysiące złotych (- Właściwie mniej, bo 700 złotych podatku trzeba było zapłacić - wtrąca żona). Dalej sześciodniowy pobyt w hotelu Gołębiewski - do wyboru w Mikołajkach, Białymstoku i Wiśle (- Chyba wybierzemy Wisłę, do Małysza pojedziemy - pan Izydor zerka na żonę, ta potakuje) oraz multimedialny komplet do nauki języka angielskiego. I jeszcze kuferek ze słodyczami. Stoi skromnie przy segmencie. Już pusty. Kiedy pan Izydor walczył w teleturnieju, pani Gabrysia siedziała w telewizyjnej kawiarence. - Namiętnie rozwiązuję sudoku - wspomina. - Powiedziałam sobie, że jak mi się uda, to mężowi też.
Rozwiązała pierwsze, drugie, trzecie. - Pomyślałam, że jak zdążę rozwiązać czwarte, to Izydorowi pójdzie dobrze. Spojrzałam przez drzwi. Mąż idzie, mina normalna, pewnie szybko odpadł - zmartwiła się.
- Jak ci poszło?
- Nie patrzyłaś?
- No nie.
- Wygrałem - powiedział spokojnie, a ona się rozpłakała. - Nareszcie! A mąż to w ogóle nie umie okazywać radości.
- No nie - pan Izydor przytakuje małżonce. - Ten teleturniej trochę jest niedoceniany. Mogłoby być za odcinek choć dziesięć tysięcy... Ale w finale będzie czterdzieści - podkreśla.
Ma średnie wykształcenie ekonomiczne. Przez lata był księgowym, dziś na świadczeniach przedemerytalnych.
- Jest we mnie duch rywalizacji - uśmiecha się skromnie. - Interesuję się piłką nożną, lekkoatletyką, a ostatnio dyscyplinami, w których wygrywają Polacy. Człowiek się emocjonalnie z nimi łączy.
- Nie jechałem tam, żeby wygrać, szaleńcem nie jestem, chciałem się tylko zaprezentować. Wygrywa ten, co ma najwięcej szczęścia.
W chełmińskim liceum uczył się łaciny. Polubił starożytność. - Grecja i Rzym dały początek cywilizacji, Ameryka była jeszcze dzika. Dziwił się wtedy profesorce od biologii, że ta musiała co miesiąc przeczytać "Pana Tadeusza". Teraz sam codziennie uzupełnia swoją wiedzę.
- Odpoczywam przy tym, jak nauczycielka przy "Panu Tadeuszu".
Wieczorem sięga po jedną z kilkunastu kieszonkowych encyklopedii i przyswaja z dziesięć haseł. I tak przez cały rok zbierze się trochę w głowie.
Który z gospodarzy teleturniejów zrobił na nim największe wrażenie?
- Tadeusz Sznuk, szalenie bezpośredni, ma klasę. Kazia Szczuka w "Najsłabszym ogniwie" sama powinna pierwsza odpaść, tyle razy się myliła. - Okropnie - przyznaje mu rację żona. - Stanisław Mikulski? Niekoniecznie. Tomasz Stockinger i Agata Młynarska? Ona dusza nie kobieta, sama życzliwość i dobroć. Żona się śmieje. - Oj, coś niewyraźnie o tej Agatce opowiadasz. Sam do niej nie pojedziesz. Pan Izydor też się uśmiecha, w końcu są małżeństwem już 25 lat. Znają się dobrze.
- Trzecie miejsce to Krzysztof Hołowczyc. - jak mi rękę podał, to było coś.
Maksyma pana Izydora brzmi: w teleturniejach nie ma trudnych i łatwych pytań, tylko te, na które zna się odpowiedzi.
- Pewnie, że jak kręcą program i padają pytania, to jest stres, emocje i dreszczyk, ale powtarzam sobie - eliminacje zaliczyłeś, to już sukces, a kto ci głowę urwie, jak odpadniesz? W finale "Krzyżówki szczęścia" do wygrania był samochód. - Stał bliziutko, za kotarą, ale zabrakło szczęścia, które też jest ważne. Nikt nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Pani z Wrocławia powiedziała mu, że nie ma już gdzie wygranych lodówek stawiać, rodzinę obdzieliła, a samochodzik jest dla niej.
- Tupeciara - komentuje żona.
- Może psychologicznie chciała pana zdołować? - pytam. - Może? Twarz pana Izydora nie zdradza emocji. - Ale wygrała.
Musi się ułożyć
Pamięta swoje największe wpadki. Dostał pytanie: może być jodowana lub warzona? - Sól! Sól - pani Gabrysia krzyczała przed telebimem. - Powiedziałem: papryka. Albo to o glutenie w kukurydzy. Odpowiedział źle. Albo w "Krzyżówce", pod jaką kategorią umieścić zdanie: "Ludzie, Wisła się pali!"? Długo nikt nie mógł rozgryźć, a to była sensacja.
Jak w "Jednym z dziesięciu" usłyszał, że zebrał 160 punktów i przechodzi do wielkiego finału, to powiedział: - Coooo? Skąd to się wzięło?
- Nie wiadomo, czy tego nie wytną - uspokaja żona.
- Cicho powiedziałem - zauważa.
Teraz zwycięzcy 25 odcinków spotkają się w wielkim finale. Nagranie w połowie marca. - Pojechać pojadę, przecież nie mogę się poddawać - mówi pan Izydor. Ma jednak wątpliwości, czy dwa razy pod rząd będzie miał tyle szczęścia?
- Może? Kto wie? Wszystko musi się ułożyć.
- Teleturnieje nagrywane są w Warszawie, Lublinie, Krakowie i Wrocławiu. Gdyby były w Bydgoszczy czy Toruniu, to mąż jeździłby na nie co tydzień - śmieje się żona.