www.pomorska.pl/chojnice
Więcej informacji z Chojnic na stronie www.pomorska.pl/chojnice
Tragedia rozegrała się w piątkowe popołudnie pod koniec drugiego etapu spływu, kilkaset metrów od Nadolnej Karczmy (pogranicze województw pomorskiego i kujawsko - pomorskiego). Małżeństwo z Wałbrzycha płynęło kajakiem Vista.
- Dosłownie przed mostem w Nadolnej Karczmie stwierdzili, że nie chcą tak szybko kończyć płynięcia. Dlatego zawrócili pod prąd, by dłużej cieszyć się piękną, zimową aurą - relacjonuje Krystyna Czerwińska. - Kilkaset metrów od mostu doszło do tragedii…
W feralnym miejscu zniosło ich na lód przy lewym brzegu, gdzie leżało też drzewo. Potem nurt rzucił kajak na prawy brzeg, gdzie przewrócił się. Kobieta zdołała wyjść na lód, 52-letni mężczyzna jeszcze chwilę trzymał się krawędzi lodu. Potem zniknął. Nurt Brdy jest w tym miejscu średnio szybki.
- Gdy kajak przyparło do drzewa przy lewym brzegu, bardziej doświadczeni kajakarze namawiali ich, by spłynęli rufą, bo w ten sposób można było odblokować tak długą łódkę. Ale mężczyzna odmówił. Powiedział, że nie pływa rufą. Wtedy zniosło ich na prawy brzeg - relacjonuje Aleksander Doba, uczestnik imprezy, najsłynniejszy polski kajakarz - turysta (samotnie opłynął Bałtyk i Bajkał, dopłynął z Polski do Narwiku).
Zdaniem Doby, mężczyzna popełnił szereg fatalnych błędów. Rzeka nie była zamarznięta na całej szerokości, więc można było w miarę swobodnie przepłynąć. Dał się znieść na drzewo, odrzucił porady bardziej doświadczonych wodniaków. No i wbrew regulaminowi spływu i nakazowi pani komandor nie miał na sobie kamizelki ratunkowej, siedział na niej.
Ofiarę wypadku wyciągnęli po ok. półgodzinnej akcji sami kajakarze. Najpierw próbowali załamać lód skacząc po nim, ale był za gruby. Z pomocą pospieszył gospodarz z Nadolnej Karczmy, który miał siekierę i piłę mechaniczną. Rąbanie nic nie dało, ale piła okazała się bardzo skuteczna.
- Zaraz po wyciągnięciu na brzeg podjąłem wraz z ratownikami reanimację - mówi Andrzej Chrempiński, lekarz spływu. - Niestety Jurek był już bardzo wychłodzony, siny, nie dawał oznak życia.
Lekarz potwierdza, że podczas cięcia lodu, piła zraniła ofiarę w bark, ale w tak tragicznych okolicznościach można to uznać za mniejsze zło. Najważniejsze było wydobycie kajakarza spod lodu.
Już po wydobyciu mężczyzny na brzeg pojawiły się służby ratownicze. Pan Jerzy zmarł w tucholskim szpitalu w piątek przed godz. 21.
Jak mówi Krystyna Czerwińska, Jerzy pływał kajakiem od dwudziestu kilku lat. Nie był więc niedoświadczonym wodniakiem. Nie może zrozumieć dlaczego się przewrócił w tym miejscu. Z Wałbrzycha przyjechał wraz z żoną i kolegą.
- Jego żona zniosła tragedię dzielnie - dodaje pani Krystyna. - Bardziej przejmowała się o mnie jako o komandora imprezy. Przecież przesłuchiwała mnie policja.
Zgodnie z planem, przed kajakarzami (w spływie uczestniczyło 170 osób) miały być jeszcze dwa etapy. Kierownictwo spływu podjęło jednak decyzję o zakończeniu imprezy.