Do Dworku Janowickiego, w Kaźmierzewie koło Lubania, prowadzi jesionowa aleja. Ona przetrwała. Za to klasycystyczny dworek, który powstał najprawdopodobniej w drugiej połowie XIX wieku, popadł w ruinę. Kowalczykowie dali mu drugie życie.
Anglicy z sąsiedztwa
Miejscowi nazywają ich wciąż Anglikami, choć w Kaźmierzewie (kiedyś to były Janowice) dawno zapuścili korzenie.
Pierwszy raz przyjechali tu pod koniec 1999 roku. - Mieszkaliśmy wtedy w Anglii, ale chcieliśmy kupić w Polsce jakiś dworek do remontu - wspomina Marzanna Kowalczyk. - Po ponad dwóch latach bezowocnych poszukiwań zaczęliśmy myśleć już o kupnie ziemi i budowie domu. I wtedy natknęliśmy się na ofertę sprzedaży zespołu dworsko-parkowego w Kaźmierzewie. Sprzedającym była poznanianka, która wcześniej kupiła go od Agencji Nieruchomości Rolnych.
Na końcu jesionowej alei ujrzeli budynek w opłakanym stanie. - Był po spaleniu - mówi jej mąż Edward Kowalczyk.
- Zobaczyliśmy tabliczkę z napisem: "Uwaga! Grozi zawaleniem!" - twierdzi jego żona. - Ale przyjechaliśmy do Kaźmierzewa w grudniowe, ładne popołudnie. Skrzący mróz dodał uroku ruinom. To był romantyczny obrazek. Spodobało nam się też położenie. Nieco na uboczu, do zakładów przemysłowych daleko.
Po chwili gospodyni dodaje z uśmiechem: - Może, gdyby była plucha, to byśmy go nie kupili. Kto to wie?
Życie do góry nogami
Pomyśleli o odbudowaniu dworku i gruntownej przebudowie życia.
W Anglii niczego im nie brakowało. Mieszkali w Londynie. Ona spędziła tam 15 lat, on prawie 20. Prowadzili małą firmę remontowo-budowlaną. Przeprowadzka do Polski była dużym szokiem dla ich najstarszego syna Jasia (dziś ma on 12 lat), który w Londynie się urodził i tam chodził do szkoły.
Domem jego sióstr: Natalki (6 lat) i Helenki (4 lata) jest już Polska. Dokładniej osiem hektarów w Kaźmierzewie i dworek, który choć nie jest już zabytkiem, to wciąż robi duże wrażenie.
- Gdy kupiliśmy tę nieruchomość, zabraliśmy się za grodzenie terenu - wspominają Kowalczykowie. - Dla niektórych osób to był szok. Bo "pałac", jak wciąż nazywają go miejscowi, był ogólnodostępny. Myśliwi przyzwyczaili się zostawiać przed dworkiem samochody, wchodził tu kto chciał. .
Odkopali schody
Część starodrzewia w czterohektarowym parku ocalała. Rosną tu okazałe świerki, wiązy, lipy i kasztanowce. Jest też zabytkowa aleja grabowa.
Z dworku, usytuowanego na skarpie, do parku prowadzą kamienne schody. - O ich istnieniu dowiedzieliśmy się od sąsiadów - opowiadają. - Były przysypane ziemią. Odkopaliśmy je.
Niedaleko kamiennych schodów są stawy. Wpływa do nich woda ze źródełek. Za stawami, w dolince, pasie się różnokolorowe stado. Przewodnikiem jest hucuł. To konik o naturze niepokornej. Ani ludziom, ani zwierzętom, krzywdy nie zrobi, ale lubi pokazać, kto rządzi na łące.
A tutaj królem jest on! Owce (wrzosówki) i kozy dawno już to zrozumiały. Gorzej z baranem i kozłem. Od czasu do czasu wystawią rogi, poudają groźnych, ale i tak pobiegną za hucułem i resztą stada. Czasami ten dziwny peleton zamyka pies, który mieszka "we dworze", ale ze stadem się identyfikuje.
Kury mają być szczęśliwe
- Mamy tu prawdziwe gospodarstwo - mówią Kowalczykowie i prowadzą do innych kóz, które dają mleko. I do kur, których głównym zadaniem jest prowadzić szczęśliwe i długie życie.
- W tradycyjnym gospodarstwie kura żyje około dwóch lat - mówi pan Edward i na wielkim, drewnianym stole stawia kawę z mniszka lekarskiego. - Nasze mogą żyć nawet piętnaście. Nie chcę ich wcześniej zabijać ani dbać o ich czystość rasową. Dlatego pozwalam, by krzyżowały się, jak chcą.
- Mąż pozwolił kwoce usiąść na jajkach nawet we wrześniu - mówi z uśmiechem jego żona. - No i teraz mamy pisklęta.
Kwocza rodzina żyje w ekskluzywnej wolierze i w czymś co przypomina ocieplaną budę dla kilku dużych psów.
Obok mieszkają inne kury. Kochiny, zielononóżki kuropatwiane, włoszki oraz kochino-włoszki, włoszki o zielonych nóżkach. Wszystkie piękne.
Czekają na gości
Zwierzęta w gospodarstwie muszą być, bo Kowalczykowie postawili na agroturystykę. - Na gości czeka pięć pokoi z łazienką - mówi gospodyni.
Pokoje są urządzone ze smakiem. Stoją w nim meble "z charakterem", które mają swoją historię. Wyszukane przez gospodarzy i zwiezione z różnych stron świata. Są też piękne piece kaflowe. Nowe, ale zrobione w starym stylu. A w piwnicy jest nawet kuchnia kaflowa. Też nowa, ale "z duchem". Można coś ugotować na ogniu.
W kuchni jest sporo glinianych garnków. W jednym z nich fermentuje kombucha. To napój od dawien dawna pity przez Chińczyków. Pan Edward przyrządza go z grzyba (który jest symbiotyczną kolonią drożdży i bakterii) oraz wywaru z zielonej herbaty z dodatkiem cukru. - To naturalny napój orzeźwiający, który podajemy także gościom - dodaje gospodarz.
Chcą pierogów i chleba ze smalcem
Czego oczekują goście w gospodarstwie agroturystycznym? - Spokoju, kontaktu z piękną naturą, pierogów i chleba ze swojskim smalcem - mówi pani Marzanna. - Miejsce jest piękne, w parku ptactwo urządza istne koncerty, ale do oczekiwań kulinarnych gości musieliśmy się dostosować.
Bo oni postawili na diety owocowo-warzywne i terapię naturalną. - Mąż od dawna marzył, by otworzyć ośrodek terapeutyczny - mówi pani Marzanna, inżynier ochrony środowiska. - Z wykształcenia jest instruktorem sportu, ale w Londynie studiował medycynę chińską i nawet wyjechał na półtora roku do Hangzhou w Chinach, by zgłębić tę wiedzę.
- Nasi goście mogą skorzystać z bezpłatnych porad dietetycznych i diagnostyki - zapewnia pan Edward. - Kto chce, może zamówić masaż zdrowotny.
Może też nasłuchać się opowieści o Chinach i kulturze tego kraju, bo to wciąż wielka pasja pana Edwarda.
- Na razie przyjeżdżają do nas przede wszystkim mieszkańcy dużych miast: Warszawy, Łodzi, Bydgoszczy, Poznania. W Anglii duże miasta wyludniają się w każdy weekend. W Polsce takiego trendu jeszcze nie ma. A w wakacje większość Polaków jedzie nad morze albo w góry. Mam nadzieję, że z czasem zaczną doceniać takie miejsca jak Kaźmierzewo i Kujawy.
Oni już je docenili. - Proszę spojrzeć za okno - mówi gospodyni i pokazuje na park. - Nawet jesienią jest tu pięknie.