To jeden ze wczesnych obrazów Wyczółkowskiego, pochodzący z jego warszawskiego okresu. Został namalowany w 1883 roku. - Wyczółkowski po tym, jak brał nauki u Wojciecha Gersona, studiował w Monachium, a później uczył się w pracowni Matejki wrócił do Warszawy i malował - mówi Ewa Sekuła-Tauer, kustosz Domu Wyczółkowskiego. - Głównie tworzył, żeby mieć za co przeżyć. W tamtym czasie bardzo modne było malarstwo historyczne, później buduarowe, a potem religijne.
Spod pędzla Wyczółkowskiego wychodzi wówczas "Chrystus w grobie", który w Warszawie budzi niechęć. - Dzięki temu jednak o malarzu dużo się mówi - podkreśla Sekuła-Tauer. - Niedługo później powstaje obraz "W pracowni malarza". Co ciekawe, w tym czasie Wyczółkowski malował barwne, buduarowe obrazy. A ten jest zupełnie inny. Porusza tematykę straty kogoś bliskiego. Na płótnie widzimy kobietę ubraną na czarno, czyli w strój żałobny, która porównuje postać na zdjęciu trzymanym w ręce z tą, widzianą na obrazie, na który patrzy. To świetnie namalowany obraz, pełen skrótów myślowych, pełen różnych perspektyw. Doskonały technicznie, choć Wyczółkowski był wtedy młodym malarzem. Jeśli chodzi o kobietę, którą widzimy na obrazie, są wie wersje o tym, kim jest.
Przeczytaj również: Wyjątkowy "Wyczółkowski" do obejrzenia w Muzeum Okręgowym w Bydgoszczy
Pierwsza mówi, że to panna Mandecka, kuzynka Wyczółkowskiego. Druga, bardziej prawdopodobna, że modelką była sąsiadka malarza, który w tym czasie mieszkał przy ul. Długiej w Warszawie, aktorka Maria Wisnowska. - To była prawdziwa femme fatale - mówi Sekuła-Tauer. - Wyczółkowskiemu pozowała często, wokół niej była silna aura tajemniczości. Ubierała się niemal zawsze na czarno, wywoływała w Warszawie skandale. Mówi się, że została zastrzelona przez jednego ze swoich kochanków. Rzeczywiście mogła natchnąć malarza.
Niedługo później, bo w roku 1885 powstał inny obraz, ale utrzymany w podobnym duchu - "Welon". - W tym przypadku mąż opłakiwał ukochaną, która umarła w dniu ślubu - opowiada pani kustosz. - Tu również było dużo emocji. Wyczółkowski, jako młody artysta mocno z tymi emocjami eksperymentował. "W pracowni malarza" to obraz bardzo intymny, inny od tych, które tworzył przed nim.
Co się później stało z płótnem? - Nabył go lekarz pediatra Konstanty Karwowski, może go kupił, może dostał go od malarza, po tym, jak poznał go na jakimś wieczorku artystyczno-literackim - mówi Sekuła-Tauer. - To nie jest pewne. Wiadomo natomiast, że Karwowski zgromadził pokaźną kolekcję, którą w 1918 roku przekazał w darze do Muzeum Narodowego w Warszawie. Obraz został tam zapisany pod numerem szesnastym, nie miał natomiast dokumentacji fotograficznej.
Obraz został pokazany tylko raz, w 1937 roku na wystawie pośmiertnej malarza. W 1938 roku pojawił się w katalogu, był opisany, ale znów zabrakło dokumentacji fotograficznej. - Około roku 44 obraz został zrabowany, dokąd trafił - trudno powiedzieć. Może do Niemiec, mówi się też, że do Węgier. Nie wrócił jednak do Polski - słyszymy. - I nagle w 2009 roku płótno pojawiło się w Düsseldorfie i trafiło na aukcję. Gdy dowiedziała się o tym Anna Tyczyńska, wieloletnia kustosz Muzeum Narodowego od razu złożyła wniosek o restytucję dzieła. Niestety, właśnie przez brak dokumentacji fotograficznej, dzieła z aukcji nie wycofano.
Obraz sprzedano, a sprzedała go niemiecka rodzina, która podobno w latach 50. odkupiła go od hiszpańskiej burżuazji. Ile w tym prawdy - nie wiadomo. - Płótno kupił niemiecki marszand za 18 tysięcy euro - mówi pani kustosz. - Tym samym straciliśmy szansę na to, by wróciło do Polski.
Na szczęście po dwóch latach obraz znów trafił na rynek. Wtedy postanowili go kupić dwaj panowie, współwłaściciele pisma "Widza i Praktyka" Roman Kruszewski i Witold Konieczny. Zapłacili już 50 tys. euro, a obraz podarowali Muzeum Narodowemu.
Czytaj e-wydanie »Lokalny portal przedsiębiorców