Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Widelec polsko-niemiecki czyli polska mentalność oczami Niemca

rozmawiała Jolanta Zielazna; [email protected]
Steffenowi Möllerowi popularność w Polsce przyniosła rola w serialu "M jak miłość" i udział w programie "Europa da się lubić". Na zdjeciu - na dziedzińcu Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Bydgoszczy.
Steffenowi Möllerowi popularność w Polsce przyniosła rola w serialu "M jak miłość" i udział w programie "Europa da się lubić". Na zdjeciu - na dziedzińcu Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Bydgoszczy. Jarosław Pruss
Przed 20 laty przyjechał do Polski, bo chciał nauczyć się egzotycznego języka i sprawdzić, jak żyje się na Uralu. O swoich spotkaniach z Polską opowiada Steffen Möller, popularny w Polsce Niemiec, który przez przypadek został aktorem, kabareciarzem i pisarzem.
Spotkanie z Czytelnikami przebiegało w kabaretowej atmosferze
Spotkanie z Czytelnikami przebiegało w kabaretowej atmosferze Jarosław Pruss

Spotkanie z Czytelnikami przebiegało w kabaretowej atmosferze
(fot. Jarosław Pruss)

Steffen Möller, ur. 1969 r. w Niemczech, ukończył studia z filozofii i teologii.
Jest aktorem, pisarzem i kabareciarzem. Do Polski przyjechał w 1993 r., początkowo uczył języka niemieckiego jako native speaker.

Popularność przyniosło mu uczestnictwo w programie "Europa da się lubić" oraz w serialu "M jak miłość".

Ze swoich doświadczeń i zderzeń z polską mentalnością napisał książkę "Polska da się lubić" (niemiecka wersja "Viva Polonia"). Szlagierem okazała się także najnowsza pozycja "Expedition zu den Polen", czyli "Berlin-Warszawa Express. Pociąg do Polski".

Przez widzów nagrodzony Telekamerą i Wiktorem, a w 2005 roku rząd niemiecki uhonorował go Krzyżem Zasługi na Wstędze Orderu Zasługi RFN.



- Trzyma pan widelec po polsku czy po niemiecku?
- Po niemiecku. Widziała pani?!

- Zdjęcie, jak widelec trzymają Polacy, a jak Niemcy, umieścił pan w najnowszej książce "Berlin - Warszawa Express. Pociąg do Polski". Inaczej nie zwróciłabym uwagi, że to różnica kulturowa, a nie indywidualne upodobania.
- Wydaje mi się, że polski sposób jest bardziej naturalny, bo Niemcy tak dziwnie przekręcają.


- Niee. Są, niestety, granice asymilacji.

- Pytam o widelec specjalnie, bo m.in. na szokach kulturowych, jak pan to nazywa, zbudowany jest "Berlin-Warszawa Express". Ciągle coś jest w stanie pana w Polsce zaskoczyć?
- Codziennie! Dziś już zapisałem sobie różne rzeczy.

- Na przykład?
- Popełniłem błąd w rozmowie z kolegą. Mówiłem: Słuchaj, zaraz idziemy do biblioteki w pełnym rynsztoku. On do mnie mówi: Nie "w rynsztoku" tylko "w rynsztunku". A ja byłem święcie przekonany, że mówi się "w rynsztoku".

Druga rzecz: Kolega mówił, że nie będziemy jechać autostradą, żeby nie nabijać Kulczykowi kieszeni. To jest takie polskie! Do bólu polskie!
No, kurczę, co z tego?! Trzeba jechać i się cieszyć! Nie ma autostrady, Polacy są niezadowoleni, ale gdy Kulczyk zrobi, to nie, bo nabijanie kieszeni. To już chyba jest ta bezinteresowna zawiść.

Jest taka tendencja w Polsce, silniejsza niż w Niemczech, personalizacja wszystkiego. Najlepszy przykład, to przywódca obecnej opozycji, który od kilku lat nie podaje ręki prezydentowi, ani premierowi, ze względu na ich osobę. Mnie się wydaje, że w Niemczech albo w Anglii, nawet jeśli kogoś nienawidzisz, to ze względu na urząd, podałoby się rękę. A tu - nie! Nie akceptuję człowieka, więc mu nie podaję ręki. Wszystko mu jedno, że jednocześnie szkodzi urzędowi.

- Obserwuje pan polską politykę?
- Ciekawe, że u was zawsze coś się dzieje, a według mnie polityka powinna być nudna! Nudna, jak Angela Merkel! W pozytywnym sensie. Ona, nawet gdy rozmawia z największym przeciwnikiem, ani razu nie powie o nim złego słowa. Najwyżej: Mógłby pan to jeszcze raz przemyśleć.

Dlatego ona na pewno wygra wybory we wrześniu, mimo że od ośmiu lat jest kanclerz... Kanclerką - tak muszę powiedzieć, takie czasy nastały w Polsce, że trzeba odmieniać. Merkel ma 70 proc. popularności, żadnemu kanclerzowi to się nie udało. Polecam kobietę-premiera.

- Przed dwudziestu laty przyjechał pan do Polski, bo chciał się nauczyć jakiegoś egzotycznego języka, czy sprawdzić, jak się żyje na Uralu?
- (Śmiech). Toż to chyba wychodzi na to samo! Polska była egzotyczna, ponieważ myślałem, że leży tuż-tuż pod Uralem.

Wcześniej byłem we Włoszech, przez rok uczyłem się włoskiego. Nie podobało mi się. Włosi są zbyt wylewni. A w Polsce szybko spostrzegłem, że mentalność jest idealna.

No i jednocześnie zauważyłem, że z Berlina do Krakowa jedzie się tylko 9 godzin, a nie trzy dni, jak ja myślałem! To była pierwsza rzecz, może głupia, którą byłem zaskoczony. Pamiętam, że miałem chyba 20 kanapek w kieszeni, na trzy dni właśnie. Zdążyłem zjeść dwie.

- Takie było wówczas w Niemczech wyobrażenie o Polsce, że leży na Uralu?
- Raczej tak.

- Po tylu latach ciągle pan swoim rodakom musi tłumaczyć, że to jednak nie jest na Uralu i w Warszawie po ulicach nie spacerują białe niedźwiedzie?
- Ponad 70 proc. Niemców wciąż nie było w Polsce, ale jednocześnie Polska stała się dla Niemców trzecim, czasami czwartym ulubionym krajem emigracyjnym. Po Szwajcarii, USA, Austrii. Dużo jest przesiedleńców w tej statystyce, ale też dużo takich Niemców, jak ja, którzy szukają nowej drogi w życiu.

- Ale to raczej młodsze pokolenie. Starsi pewnie zostali ze swoimi wyobrażeniami.
- Nie do końca. Czytałem niedawno bardzo ciekawy artykuł w największym dzienniku "Bild". Opisywano, jak emeryt niemiecki z Fryburga poznał opiekunkę swojej starej matki. Matka zmarła, on ożenił się z Polką i przyjechał z nią chyba do Tucholi. Mówi, że jest szczęśliwy, nie chce wracać do Niemiec. Bo niemiecka emerytura, wiadomo, w Polsce jest więcej warta. (Śmiech)

- Czuje się pan już może Europejczykiem, trochę Polakiem? Czy ciągle wyłącznie Niemcem?
- Na pewno czuję się trochę Polakiem. Czułem to niedawno przy serialu "Nasze matki, nasi ojcowie", kiedy sceny z Polakami mnie zbulwersowały. Później widziałem, że Polacy też się oburzyli, czyli ja już reaguję jak Polak.

Czuję to, na przykład, przy głupich okazjach. Zapraszam przyjaciół w Berlinie na kawę i zawsze ja, kurczę, płacę! Bo już nie znoszę, jak na końcu ktoś dzieli rachunek! A w Niemczech wszyscy tak robią! Ja już reaguję wewnętrznie jak Polak, chociaż wiem, że to nie jest wina Niemców. To kod kulturowy, ale ja się gotuję.

Obserwuję też, że wszędzie łapię Niemców na skąpstwie. Znam obie nacje i wiem, że gdy idę do kolegi w Niemczech, on nie zaproponuje mi kanapki. Dla Polaka to skąpstwo, ale z punktu widzenia Niemca to ewenement, że w ogóle ktoś przychodzi do domu. Bo Niemcy się spotykają raczej w knajpach, niż w domu.

- I płacą każdy za siebie.
- (Śmiech). Z kolei czasami też czuję się w Polsce bardzo Niemcem. Jest polski rodzaj skąpstwa, o którym piszę w "Berlin-Warszawa Express". Ale to zostawiam do lektury.

- Wróćmy do serialu "Nasze matki, nasi ojcowie", na który spojrzał pan polskim okiem. Niemcy odebrali go inaczej?
- Taaak. To nie jest tak, że ten film przeszedł w Niemczech bez krytyki. Przede wszystkim jednak chwalono jego rozmach. Jest pięciu młodych bohaterów, ale jak krytycznie pisał FAZ, każdy z nich jest "wielkim bohaterem", bo komuś ratuje życie. No i na końcu zasztyletuje starego nazistę. Czyli wychodzi na to, (ironicznie), że wszyscy Niemcy byli w ruchu oporu. Oczywiście, jest tam jakiś dyżurny gestapowiec, który po wojnie staje się nagle wielkim demokratą, ale to za mało. Zdecydowanie za słabo zostały położone akcenty.

- Ile ma ten film wspólnego z prawdą historyczną?
- Najgorsze, że podobno 100 proc. Wszystkie te losy zostały skrupulatnie zrekonstruowane, na podstawie opowieści żyjących ludzi, ale oczywiście...

- ... tylko całość nie składa się na prawdę.
- Jako symbol. Bo, podobno, stało się tak, że partyzanci AK nie pomogli Żydom w pociągu. Ale żyjemy w sferze symbolicznej i przez to jedno zdarzenie wychodzi, że wszyscy byli antysemitami. I to jest bulwersujące.

- Zdarzyło się, że ktoś pana zapytał, co pański ojciec robił w czasie wojny?
- Była taka sytuacja. Trochę opowiadałem i trzy dni później, w nieistniejącym już dodatku "Życie Warszawy" ukazała się okładka: portret Steffena Möllera, który trzyma czaszkę, bo to były zdjęcia z archiwum, jak bawiłem się w Hamleta. I napis: "Steffen Möller. Nie przeprasza za dziadka". Nigdy tego nie mówiłem! To wszystko w kolorystyce czarno-biało-czerwonej.

Interweniowałem u naczelnego, przeprosili mnie tydzień później na 14. stronie. Ale był w Warszawie pan, który się na mnie za te okładkę obraził.

- Wsiąkł pan w Polskę, bo...?
- Wasza mentalność mi odpowiada. Ta mieszanka nieśmiałości, a z drugiej strony gorącego temperamentu.

- Lepiej panu być Niemcem w Polsce czy trochę Polakiem w Niemczech?
- Od czterech lat nie występuje w serialu "M jak miłość" i bawię się jako Polak w Niemczech. Jeżdżę po Niemczech z kabaretem "Pociąg do Polski". W ubiegłym roku miałem 120 występów. Na widowni siedzi 500-600 osób, pół na pół, często to są Polki z niemieckimi mężami, a ja im przedstawiam szoki kulturowe w Polsce. No i bardzo dobrze na tym wychodzę! (śmiech).

- Ale to Niemcy śmieją się z Polaków?
- I z siebie, bo ja ich chyba nie oszczędzam. Mówię, jak trzeba traktować polską żonę, że od czasu do czasu komplement trzeba powiedzieć. Uczę ich tych komplementów.

- Łatwiej to pokazać dlatego, że patrzy pan z polskiej perspektywy?
- Od 20 lat jestem w Polsce. Od 19 lat mieszkam w tym samym mieszkaniu w Warszawie. Już je kupiłem, jak prawdziwy Polak, bo Polacy kupują, a Niemcy wynajmują. W Berlinie wynajmuję. Mieszkam w obu miastach, jeżdżę tam i z powrotem. Ciągle mam odruch obserwowania.

Ale nie wszyscy to lubią. Jako dziennikarka zna pewnie pani krytyczne reakcje czytelników. Do mnie też docierają krytyczne głosy. Na przykład, gdy mówię o tym trzymaniu widelca. Wydziwiają, co ja piszę, co to za bzdury! Są granice, ludzie nie chcą dopuścić do siebie pewnych rzeczy.

Głównym tematem najnowszej książki jest inteligencja emocjonalna. Polak w pierwszym momencie zawsze jest mile zaskoczony, że go chwalę na niekorzyść Niemca. Później rozwijam temat, mówię o różnych negatywnych skutkach i czuję czasami, że dla wielu ludzi to już za trudne. Dają mi odczuć, że chcą by było śmiesznie, a nie poważnie. Chcą się pośmiać, ale poznać siebie to już za trudne. Tak samo jest u Niemców.

- Co z polskiej mentalności, zwyczajów, zachowań przeflancowałby pan do Niemiec?
- Ooo, sporo! Przede wszystkim autoironię na temat własnego narodu. To się spotyka w Polsce trzy razy dziennie. Co ja mówię! Dziesięć razy dziennie!
Po drugie - filmy fabularne. Polskie uważam obecnie za lepsze niż niemieckie.
Poza tym bigos, buraki czerwone. Shandy, czyli piwo z lemoniadą, ale już chyba w Niemczech jest

Mógłbym tak w nieskończoność wyliczać. Małe i duże rzeczy.


Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska