Zaczęło się kilkadziesiąt lat temu - początkowo zajmował się wyplataniem zwyczajnych, przydatnych w gospodarstwie kip, koszy do ziemniaków, owoców i sieczki. A teraz, na potrzeby klienta, są to już prawdziwe różnokolorowe arcydzieła o wymyślnych kształtach. **
Władysław Brzezicki od urodzenia, czyli od 1924 roku, mieszka w Żałem. Skończył przed wojną cztery klasy. A po wyzwoleniu przejął gospodarstwo po ojcu. Dziś jest na zasłużonej emeryturze i z nudów - jak mówi - wciąż para się wikliniarstwem. Materiałem do roboty są rosnące nad rowami i bagnami witki. Zbiera się je do mrozów.
- Wieczory długie, rówieśników moich już zostało niewielu, więc siedzę i wyplatam. Zdrowie mi raczej dopisuje - opowiada.
Mieszka wraz z żoną na skraju wioski, wychowali siedmioro dzieci. Los nie zawsze był dla niego łaskawy. Podczas okupacji cudem uszedł z życiem. Był buntownikiem, potrafił walczyć o swoje. Pamięta doskonale, miał może piętnaście lat. Wdał się w bójkę z kolegą i zranił go nożykiem, który w gwarze wiejskiej nazywany był "żydkiem". Poszło o grzyby. Sprawa oparła się o żandarmerię. Siedział trzy dni, ale na przesłuchaniu wciąż pytano go o "Juden". - Myśleli bowiem, że ukrywam Żyda. Tłumaczyłem Niemcom, że żadnego Żyda ze mną nie było. Sprawa na szczęście się wyjaśniła, gdy pojawił się lepiej rozumiejący polską mowę urzędnik.
Odkąd wybuchła wojna, pan Władysław pracował w majątku przejętym przez Niemców. Na właściciela gospodarstwa pracownicy mówili pogardliwie "Garbus", a właściwie nazywał się Wilhelm Jendral. Pan Władysław wstawał codziennie o godz. 3.30 i tak do wieczora w oborze, przy krowach, cielętach i koniach. Czasami furmanką jechał do Nadroża po prowiant. A droga nie była taka jak dziś. Po pas błoto.Raz w tygodniu, jako nastoletni chłopak, pokonywał spory odcinek drogi z Żałego do Obór. Tam, w klasztorze ojców Karmelitów, Niemcy zorganizowali obóz zbiorowy dla duchownych. Wśród nich był żalski kapłan ks. Marian Jaroszek.
- Zawsze zanosiłem paczkę żywnościową dla proboszcza. Miałem specjalną przepustkę. Włos jeżył się na głowie, gdy przemierzałem pełną lasów i bagien okolicę, najczęściej boso, a zasada była jedna: musiałem być bardzo punktualny, gdybym spóźnił się choć minutę, strażnik przy bramie klasztornej już by odbioru paczki nie pokwitował, a ja oczywiście dostałbym burę. Na te cotygodniowe moje eskapady Niemcy się godzili, dzięki wstawiennictwu dawnej gosposi ks. Jaroszka, która podczas wojny była główną kucharką w majątku - wspomina Władysław Brzezicki
Ponadto cała służba miała jeszcze inny cotygodniowy obowiązek. Miejscowi Niemcy wpadli na pomysł budowy drogi bitej z Nadroża do Żałego (do dziś pozostał niewielki odcinek wyłożony tzw. kocimi łbami, jadąc z Nadroża w stronę Jeziora Głęboczek - przyp. red.). Cały tydzień mozolnie pracowali przy niej niezdolni do innej pracy starcy z okolicy, a w niedzielę musieli wypracować swoje inni pracujący w majątku. Każdy miał przypisany limit, ile musi zwieść kamienia, ziemi. Tę pracę nazywali "krwawą niedzielą".
Limit był także na wieprzowinę. Średnio rodzina mogła ubić jedno zwierzę na rok. - Ponieważ u nas byli tylko rodzice i ja - przypadła nam tylko połówka. Ale kombinowaliśmy, jak się dało, wystarczyło przekupić wcześniej np. szynką ze świniaka niemieckiego weterynarza, który przybił pieczęć i było w porządku, jego decyzja była wiążąca.
Ciężko było o odzież. Matka pana Władysława brała do torby śmietanę, świeży twaróg, jaja i szła do Rypina. Za produkty ze wsi, wiele się podczas wojny załatwiło, także ciepłe ubrania. Gdy pan Władysław wspomina jesień 1939 roku, ma przed oczyma rzesze nadciągającego wojska: najpierw Polacy, w tym kawaleria, artyleria, kierowali się przez Żałe, na Nadróż i dalej na Warszawę, a za rodakami - jakieś kilka godzin później - Niemcy już z lepszym wyposażeniem.
Dziś jednak, po przeszło osiemdziesięciu latach, nie ten okres wspomina najgorzej pan Władysław. Nigdy nie zapomni upokorzeń jakie znosił po wojnie, w wojsku i od swoich, od rodaków, czasami "lojalnych wobec władzy ludowej", niedawnych kolegów, ziomków. To były dla młodego żołnierza po szkółce wojskowej w Skierniewicach sytuacje niezrozumiałe i niemoralne.
Na pytanie o receptę na tak doskonałą pamięć, energię i wigor, pan Władysław otwiera lodówkę i mówi z uśmiechem: - Jeść to! - wskazuje na ser w plastrach - I wieprzowinę, ale tylko tłustą, nawet samą słoninę. Ja nie znoszę kiełbasy ani drobiu.
Każdy lekarz pewnie złapałby się za głowę, ale pan Władysława jest doskonałym dowodem na to, że jego specyficzna dieta się sprawdza.
__