Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zamek? Zawsze o tym marzył. I ma!

Adam Willma
Moi przodkowie wywodzili się z Inflant, nosili nazwisko von Piel - przekonuje Pilachowski. - Pomyślałem: mieszkamy w zamku, "von"  będzie pasowało
Moi przodkowie wywodzili się z Inflant, nosili nazwisko von Piel - przekonuje Pilachowski. - Pomyślałem: mieszkamy w zamku, "von" będzie pasowało Adam Willma
Najpierw były żaby wyłapywane na Kaszowniku. Potem pocztówki, takie na adapter "Bambino". Teraz jest gotycki dom Ryszarda Pilachowskiego. A jutro? - Pokażę panu coś. - Czy to UFO? - Przyszłość należy przyciągać - mówi uśmiechnięty von Pilachowski.
W latach 60. pocztówki dźwiękowe to był złoty interes. Państwo szybko się o tym zorientowało
W latach 60. pocztówki dźwiękowe to był złoty interes. Państwo szybko się o tym zorientowało Adam Willma

W latach 60. pocztówki dźwiękowe to był złoty interes. Państwo szybko się o tym zorientowało
(fot. Adam Willma)

W antykwariacie kupiłem za parę groszy cały plik. W chwili, gdy włącza się sentyment, ktoś niewidoczny wyłącza wtyczkę rozsądku. Po co mi te pocztówki dźwiękowe? Zaszumiona Abba, Irena Santor i Bogdan Łazuka? Ale widok tych pokracznych grafik wytworzonych z rolek tapety, otworzył drzwi do słonecznych lat 70. U was też wspomnienia dzieciństwa są zawsze słoneczne?

Przeczytaj także: Przeżyłem. I mówię młodym, że od nich zależy przyszłość

Miałam te płyty

Stos pocztówek dźwiękowych najpierw przeleżał parę lat w redakcji, a gdy w końcu kurier przyniósł starego amerykańskiego scotta (w czasach PRL ten gramofon był niewiele tańszy od syrenki moich rodziców) przejrzałem pstrokate płytki raz jeszcze: dwie były bez żadnej ilustracji: R. Pilachowski, ul. Jagiellończyka, Toruń. Psiakrew, rzut beretem od mojego domu! Kilkanaście minut później byłem już na Warszawskim Przedmieściu. Jagiellończyka to krótka uliczka na obrzeżu Starówki. Postawiona z rozmachem kamienica w berlińskim stylu. Podwoje otwarte na oścież, okna bez firanek. Drzwi na wspaniałej kiedyś klatce schodowej ktoś pozabijał paździerzem.

Głucha cisza, przeciąg z podziurawionych witraży.

Na szczęście zza jednych drzwi sączy się odgłos radia. Na pukanie odpowiada głos starszej kobiety: - Pilachowscy? - pisk zawiasów. - A tak. Mieszkanie naprzeciwko. Ale lata całe już ich tu nie ma.
Pani Apolonia nie musi sięgać głęboko w odmęty pamięci. - Miałam te płyty. Nawet sama sprzedawałam. No i sprzątałam u państwa Pilachowskich. Poza mną tutaj już nikt nie mieszka.

Skakała ze spadochronem

Ojciec rodziny, Włodzimierz Pilachowski był adwokatem. W czasie wojny Niemcy wywieźli go z Aleksandrowa Kujawskiego na roboty do Wuppertalu. Tam spotkał przyszłą żonę, Walentynę, Rosjankę z Kaukazu. Bystrą dziewczynę o wybitnym talencie do nauk ścisłych. Jeszcze zanim wybuchła wojna, Walentyna ukończyła technikum budowy samolotów. Miała za sobą nawet kilka skoków spadochronowych.

W Niemczech urodziła się dwójka ich dzieci - Lila i Ryszard. Gdy Rzesza skapitulowała, Włodzimierz przekonał żonę, żeby rozpocząć życie w Polsce.

Walentyna zaadaptowała się w Toruniu nadspodziewanie szybko, studia inżynierskie w Bydgoszczy ukończyła jako prymuska. Specjalizowała się w instalacjach sanitarnych. Pracowała w Wojewódzkim Biurze Budownictwa Wiejskiego, konstruowała nowoczesne agregaty do hodowli. Do tego miała wrodzoną żyłkę do interesów. Pracując na państwowej posadzie, założyła pod Toruniem kurzą fermę. - Niewielu jest takich ludzi. Nigdy nie pozostawiłaby człowieka w potrzebie - wzrusza się pani Apolonia. - Do tego była niezwykle pracowita. Pocztówki produkowali gdzieś na ul. św. Józefa.

Mecenas Pilachowski ożenił się powtórnie i przeniósł się do Ciechocinka. Jeszcze w latach 90. pracował w zawodzie. Dzieci rozjechały się. Ryszard do Niemiec, Lila zamieszkała w Warszawie. - Ale gdzie są dziś? - pani Apolonia rozkłada bezradnie ręce. - Kto wie?

Wszedłem do księgarni

Ostatni znajomi, którzy mogliby mieć kontakt z Pilachowskimi, również nie potrafią pomóc. Bogumiła Kilanowska ma jeszcze gdzieś na strychu kolekcję pocztówek dźwiękowych od swojej przyjaciółki Lili Pilachowskiej, ale kontakt się zerwał.

Ludzie pamiętają, że Ryszard zajechał kilka lat temu raz czy drugi. Ponoć wrócił do Polski, a nawet kupił zamek.
Zamek?
Dobry trop. Tyle że jedynym Pilachowskim, który jest właścicielem zamku w Polsce jest... von Pilachowski. Czy to możliwe, żeby chodziło o potomka robotników przymusowych w III Rzeszy?
Zamek Przezmark położony jest w gminie Dzierzgoń, pomiędzy Kwidzynem a Elblągiem.
- To ja. Dobrze pan trafił.

Następnego dnia jestem w Przezmarku. Zamek? Po sporej warowni pozostała wieża - wystająca nad półwyspem wcinającym się w jezioro Motława Wielka. Obok, skąpany w zieleni dom Pilachowskich, nawiązujący do gotyckiej architektury.

- Pocztówki to był mój pomysł. W 1963 któregoś dnia w księgarni naprzeciwko toruńskiego Ratusza zobaczyłem tłum ludzi. Wszedłem do środka, a tam tłum młodych ludzi, z gramofonu leciały najnowsze szlagiery. Z pocztówek dźwiękowych. Sztuka po 14 złotych. Miałem 19 lat i oblany egzamin na prawo. Jeśli czymś chciałem zajmować się zawodowo, to pocztówki były właśnie tym.

Biznes z żabami

Lili, siostrę Ryszarda, pomysły brata bynajmniej nie zaskoczyły: - Przychodzili do nas koledzy Ryszarda, a on opowiadał im niestworzone historie i robił to niezwykle przekonująco. Już pracował w biurze projektowym, gdy wpadł na pomysł, żeby zbierać żaby w Kaszowniku (staw w centrum Torunia) i eksportować je do Francji. Miał dziesiątki pomysłów na interesy, zupełnie za tym nie nadążałam. - Wstawaliśmy z kolegą o świcie, przed pracą, właziliśmy do stawu, a później ekspediowaliśmy te żaby na pociąg do Warszawy. Udało się wysłać do Francji dwa transporty, bo Kaszownik był niestety za mały, żeby rozwinąć interes - śmieje się dzisiaj Pilachowski.

Zachorował poważnie na pocztówki. Była furtka dla prywatnych producentów - jeśli płyty były niewymiarowe, można było sprzedawać je jako pocztówki, bez dodatkowych formalności.

Pilachowski: - Podzieliłem się tym pomysłem z mamą, ale później naszły mnie wątpliwości. Doszedłem do wniosku, że bez tłoczni i innych specjalistycznych maszyn nie ma szansy na rozruszanie interesu.
Odłożyli więc pomysł na pocztówki na przyszłość, ale niespodziewanie ciąg dalszy nastąpił za sprawą Lili. - Moja koleżanki ma ich pełno w domu, jej szwagier pracuje w wytwórni pod Warszawą- powiedziała na widok zakupionych przez Ryszarda muzycznych kartek.

Ryszard aż zadrżał, poprosił o umówienie spotkania: - Mąż koleżanki postawił warunek - że zatrudnię go, jeśli uda mi się rozkręcić produkcję. Wiedział, że na pocztówkach dźwiękowych robi się duże pieniądze. Szwagier szybko odłożył na mieszkanie.

Matka z Londynu

Aby przeniknąć do podwarszawskiej wytwórni, trzeba było precyzyjnie zaaranżować wizytę, bo właściciel czujnie strzegł technologicznych tajemnic: - Wystąpiłem jako kuzyn z Lublina, namiętny zbieracz pocztówek, który chciałby dowiedzieć się, jak powstają muzyczne białe kruki. Właściciel połknął haczyk i oprowadził mnie po wytwórni. Każdy detal starałem się zapisać w pamięci jak na kliszy. Wcześniej obmierzyłem sobie dłoń, żeby poprzez dotyk zebrać wymiary maszyn. W ubikacji przeniosłem liczby na papier. Później starałem się sfotografować w pamięci galwanizerię i dział, w którym z acetatów tworzono matryce do produkcji. Dowiedziałem się, że taśmy-matki przywożone są bezpośrednio z Londynu.

Ryszard wrócił do domu w podskokach. Był już pewny, że przy pomocy matki jest w stanie odtworzyć linię produkcyjną. Elementy prasy wytoczył prywaciarz z Torunia. Wstawili ją do wynajętego budynku gospodarczego przy ul. św. Józefa.

Na targach w Poznaniu wystawili mały stoliczek z gramofonem Bambino, obłożony piętnastoma wzorami pocztówek. Do rzeczywistej listy oferowanych przebojów dopisali z powietrza drugie tyle. - Tamci wystawiali całe boksy z folderami, zdjęciami zespołów. Nasz stoliczek był przy nich niedostrzegalny. Ale pomógł przypadek - zwróciły na nas uwagę dwie panie z Torunia. "A co będziemy warszawiaków tuczyć. Weźmiemy od pana". Na początek 5 tysięcy. Później jeszcze jedna para z Samopomocy Chłopskiej w Ciechocinku - 2,5 tysiąca. Mama nie mogła uwierzyć!

Od tego momentu produkcja ruszyła z kopyta. Pojawiły się nowe punkty sprzedaży: Gniewkowo, Aleksandrów, Ciechocinek, Włocławek. Również katalog płyt powiększał się z dnia na dzień. - Mama zostawiła mi całe województwo bydgoskie, a sama pojechała na Wybrzeże - wspomina Ryszard.

Po raz pierwszy weszli w drogę akwizytorom z podstołecznych wytwórni: - Ja jeździłem warszawą 223, a oni rozbijali się citroenami i volvo. Bywało ostro, ale kończyło się na pogróżkach. Wygraliśmy tę wojnę, stać nas było na większą elastyczność. Mogliśmy obsługiwać niewielkie zamówienia, co dla prywatnych sprzedawców było ważne, w sytuacji, gdy na rachunek brali najwyżej 1/3. Pocztówki zalegające w magazynie były zagrożeniem w razie kontroli.

Gdy przyjeżdżali akwizytorzy z konkurencji, towar Pilachowskich czekał już na półkach. W końcu skapitulowali i oddali torunianom całą północ.

Oprawki zamiast płyt

Dla Ryszarda pocztówkowy interes był spełnieniem marzeń. Wkrótce kupił sobie kawałek ziemi i pobudował własny dom. Ale eldorado się skończyło: - Produkowaliśmy od 1963 do końca lat 60. Wówczas władza zorientowała się, że pocztówki to smakowity kąsek. Wyłączność na produkcję dostały państwowe firmy. Jeszcze parę lat działaliśmy z wyprzedawania magazynów, ale formalnie produkcji nie wolno było prowadzić. Większość prywaciarzy z branży pocztówkowej przestawiła się na produkcję kaset magnetofonowych i oprawek do okularów.

Na początku lat 70. u matki Ryszarda zdiagnozowano nowotwór oka, któregoś dnia straciła przytomność na swojej kurzej fermie i wkrótce zmarła.

Ryszarda już nic nie trzymało w Polsce. Wykorzystał wyjazd na wakacje w Jugosławii. Przez Austrię dojechał do Niemiec. Ale długo nie wytrzymał bez własnego interesu: - Mieliśmy w firmie w ciągu dnia przerwę obiadową. Koledzy szli na obiad, a ja wsiadałem w samochód i gnałem, żeby doglądnąć interesów. Początkowo miałem jeden plac z samochodami na sprzedaż, później trzy.

Von Pilachowski z latającego talerza

Do Polski wrócił wraz z żoną, kiedy zmienił się system. W 2000 roku, jechał z Gdańska do Warszawy, gdy zafrapowała go samotna gotycka wieża na wzgórzu. Gdy gmina ogłosiła przetarg, skutecznie przekonał żonę (z pochodzenia góralkę), żeby emeryturę spędzić na zamku.

Sam zaprojektował dom w średniowiecznym stylu, a później do nazwiska dodał urzędowo partykułę "von".
Lila Pilachowska: - Czy mnie zdumiał? Wcale! O zamku marzył do dzieciństwa i po prostu spełnił kolejne swoje marzenie. Zrobił to, co zawsze robił w życiu.

Ale Ryszard nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Prowadzi mnie na pierwsze piętro swojej zamkowej siedziby. Na parapecie błyszczy model kosmicznego spodka.
- Nie przesadził pan?! UFO tutaj?
- Wkomponujemy je tak, żeby nie przeszkadzało zamkowi. Przyszłość jest tak samo fascynująca jak przeszłość. Wie pan, zawsze miałem takie marzenie...

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska