Jest to choroba objawiająca się takim rozrostem ego, od którego strzelają złote guziki w marynarkach. Przywlokła ją ze sobą kultura masowa i koniec, nic nie poradzisz - nie ma na tę chorobę ani szczepionki, ani antidotum.
I choć nie jest to przypadłość śmiertelna, to jednak bardzo uciążliwa dla postronnych.
Każdy, kto maczał palce w działalności kulturalnej, zna te objawy: drapanie się po głowie, wydymanie warg i powtarzane jak mantra: „a co my z tego będziemy mieli”. W sensie: czy ogólnopolska telewizja przyjedzie i zmontuje setkę. Albo: czy nas wspomną w
zagranicznej gazecie. I jeszcze: z kim się będziemy mogli sfotografować na bankiecie?
No i zapukała zaraza również do Torunia. Jak chorować, to chorować – na bogato. Cała Polska buduje w mieście piernika i Kopernika swoje światowe centrum filmowe. Za 600 milionów złotych, czyli więcej niż koszt nowoczesnego szpitala. A więc zaciągamy pasa i dalejże filmowym reflektorem w mroki prowincjonalizmu. Ruki pa szwam, prowincjonalni artyści, znajcie miejsce w szeregu. Poświęćcie swoje małomiasteczkowe ambicje dla bohaterów masowej wyobraźni. Patrzcie i uczcie się, jak chodzić po czerwonych dywanach. A imię miasta waszego będzie wymawiane we wszystkich językach świata.
Poważni architekci z samej Austrii zgarnęli właśnie największą w polskiej historii nagrodę za koncepcję ze szkła i aluminium. I za monstrualną złotą żabę, co to ją kiedyś - jak przekazuje legenda – bohaterski flisak wygnał z miasta. A teraz wróciła prościutko z Dunaju – spasiona i nadęta.
I może trzeba byłoby zagryźć zęby i machnąć ręką. Gdyby tylko nie te dyrdymały sadzone przez samorządowych tuzów – o efekcie Bilbao, o tym jak plac budowy rozrusza miejscowy biznes, o tym jak gwiazdy z najjaśniejszych gwiazdozbiorów zadepczą Toruń, o światowych premierach filmów, do których trzeba architektonicznej trufli. Tej choroby powstrzymać się nie da. Chyba, że znikną żywiciele, w których replikuje się wirus.
