Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bywało, że partia groziła palcem

Redakcja
Rozmowa z Zefirynem Jędrzyński - redaktorem naczelnym "Gazety Pomorskiej" w latach 1981-1990

- W roku 1981 został pan naczelnym Gazety Pomorskiej".

- "Gazeta" znalazła się wtedy między młotem a kowadłem - między "Solidarnością" a Komitetem Wojewódzkim, a raczej Komitetem Centralnym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, który właściwie nas redagował. Wcześniej (przez 5 lat) byłem naczelnym Nowości", a jeszcze wcześniej (przez 9 lat) zastępcą naczelnego "Pomorskiej". Mój poprzednik, redaktor Janusz Garlicki złożył rezygnację z naczelnego "Pomorskiej", ponieważ źle się czuł w sytuacji, w której gazeta nie mogła zajmować stanowiska w wielu sprawach. Załamał się po wypadkach marcowych w Bydgoszczy. Delegacja kolegów z "Pomorskiej" przyjechała do mnie do Torunia, żebym zgodził się przyjść na naczelnego. Wszyscy się obawiali, że nowym naczelnym zostanie ktoś z KC. Wskazywano, że może przyjść kierownik wydziału prasy KC Bogdan Jachacz, który kiedyś pracował w oddziale toruńskim "Gazety". Myślę, że chłopcy z KC, w niepewnej sytuacji, rozglądali się za innym miejscem pracy. Woleli mnie, wcale nie dlatego, że byłem taki dobry.

- Młodsi nie pamiętają, że "Pomorska" była gazetą partyjną, organem PZPR.

- Do odejścia Garlickiego redakcja była w znakomitej kondycji. Wielki nakład, piąta w kraju w rankingu prowincjonalnych gazet. Powiem nieskromnie, że wywalczyłem trzecie miejsce. "Trybuna Robotnicza" na czele. Zespół był znerwicowany podwójnie: widział naciski "Solidarności" i partii. W takiej sytuacji ludzie bali się o swoją przyszłość. Musiałem scalić zespół. Wydawać porządną gazetę, nie zwracając uwagi na szyld gazety partyjnej. Wyjaśnię - byliśmy pismem PZPR, a nie organem. W 1975 roku zlikwidowano wielkie województwa. Na miejscu bydgoskiego powstało: toruńskie, włocławskie i bydgoskie. Były trzy komitety wojewódzkie partii, tak więc "Gazeta" nie mogła być organem jednego KW. Stała się pismem PZPR, którym kierowała ideowo tzw. rada redakcyjna, na czele której stał pracownik wydziału prasy KC. Poza nim: trzej sekretarze propagandy KW, wszyscy lokalni naczelni: także z "Nowości", "Dziennika Wieczornego" i "Faktów".

- Na czym polegało redagowanie z KC?

- Wydział prasy KC zarządzał pismem, a my, lokalnie, musieliśmy kombinować, żeby nie tracić więzi z czytelnikami. Nie chcieliśmy być nudną, sztampową i wyłącznie polityczną gazetą. Rada programowa doradzała, ale to wszystko było fikcją. Wydział prasy KC codziennie czytał wszystkie gazety.

- Co, obowiązkowo musiało znaleźć się w gazecie?

- Wszystkie uchwały, narady i obrady KC, a było tego sporo. Relacje z egzekutyw i posiedzeń plenarnych trzech komitetów wojewódzkich. Wszystkie zarządzenia rządu i centralnych organów. Wydział prasy KC określał, że "Trybuna Ludu" dawała całość, dzienniki partyjne skrót za Polską Agencją Prasową. Popołudniówki skrót skrótu. Wiedziałem, że tego nikt nie czyta łącznie z aktywem partyjnym, dlatego drukowaliśmy je, bo musieliśmy, ale nonparelem najmniejszą czcionką w druku (zwykłe teksty szły petitem - przyp. Lau.). W ten sposób ratowaliśmy sporo miejsca w "Gazecie" na inne sprawy. Partia zarzucała nam, że pierwsza strona różni się od środkowych, bo w środku były informacje lokalne, bardzo krytyczne. Mieliśmy wtedy bardzo dużo materiałów interwencyjnych, dzięki czemu zdobywaliśmy czytelników. Interwencyjne materiały i bezpośrednie kontakty budowały znakomite relacje z czytelnikami. Wszystkie miasta, powiaty zabiegały o "Dni Gazety" .

- Na czym one polegały?

- Zespół dziennikarzy jechał do powiatu. Wyciągał wszystkie bolączki ludzkie, ale też bolączki lokalnej władzy, która miała realizować politykę komitetu wojewódzkiego. Albo dostali na coś pieniądze, albo nie. Przecież w dużych miastach np. w Bydgoszczy, były wszystkie instytucje handlowe, budowlane. Teren nie mógł się doprosić o swoje, dlatego był zainteresowany "Dniami Gazety". My pisaliśmy materiały o bolączkach i potrzebach miasta, powiatu, a po publikacji zapraszaliśmy odpowiedzialnych za dany resort np. z Wojewódzkiej Rady Narodowej. Decydenci z WRN, KW dyskutowali ze społeczeństwem, aktywem. Padały pytanie: co i kiedy możecie dla nas zrobić? W ten sposób powiaty zyskiwały zapewnienia, "Gazeta" pisała o zobowiązaniach władzy. W ten sposób pomagaliśmy miejscowym władzom i ludności. "Dniom Gazety" towarzyszyły różne imprezy: kulturalne, sportowe, co ożywiało życie. Dlatego tak chętnie nas zapraszano.

- Może wskazać pan najlepsze pióra z tamtych czasów?

- Trudno byłoby mi wymienić najsłabsze. Jeśli były jakieś słabości, to z dyscypliną. Ktoś miał gdzieś pojechać, napisać sprawozdanie, artykuł i nie napisał. Byliśmy gazetą, której dziennikarze otrzymywali największą liczbę nagród centralnych za publicystykę. To podnosiło na duchu "Gazetę" i dziennikarzy. Choć działaliśmy na prowincji, to liczyliśmy się w skali kraju. Byli znakomici styliści i niezawodni dziennikarze, którzy pisali o wszystkim i na czas. Przecież gazeta powstaje z dnia na dzień. Obojętnie pokłóciłeś się z teściową, masz ciche dni w domu musisz napisać materiał. Następnego dnia musi ukazać się pełna gazeta. Pisaniu z dnia na dzień zawsze towarzyszył stres. Były też załamania. Pamiętam dziennikarza, którego nagabywałem o materiał z narady wojewódzkiej, a on usiadł do maszyny, a po chwili przyszedł z płaczem, że nie może tego zrobić. Niesłychanie sprawnym dziennikarzem był zmarły niedawno Wojtek Lesiewski. Wszechstronny. Znakomite pióro miał Mieczysław Pieczyński, Dariusz Czaplicki. Chyba najlepsze Janusz Garlicki, który, po zakończeniu kierowania "Gazetą", był komentatorem, samodzielnym dziennikarzem. Pisał o czym chciał i z tego wychodziły piękne rzeczy. Z tego zrodziła się znakomita książka: "Spóźniałeś się generale Patton", która była drukowana w "Gazecie". To była dobra proza, znakomite refleksje, traktowanie tematu od strony ludzkich przeżyć, owego humanum.

- Bywało, że partia groziła palcem, wzywała pana na dywanik. "Pomorska" prawie spowodowała skandal międzynarodowy pomiędzy Polską a Libią.

- Bardzo często tak bywało. Kiedy przyszedłem do "Pomorskiej", spora część dziennikarzy musiała z racji wieku odejść na emeryturę. Kiedy zaczynałem mieliśmy 40 dziennikarzy, a kiedy odchodziłem 61, już po odejściu emerytów! Pilnowałem, żeby emeryci mieli więzi z "Gazetą", byli na tzw. ryczałcie, za który nadal pisali. Jednemu z emerytów podrzucałem niemieckie gazety, pisywał na ich podstawie najróżniejsze ciekawostki. Za niemieckim tygodnikiem "Der Spiegel" napisał, że Libia, w której na kontraktach pracowało wielu Polaków, będzie, a raczej jest niewypłacalna.

- Skandal dyplomatyczny gotowy!

- Ktoś z Bydgoszczy pojechał do Libii do pracy i zabrał "Pomorską". Wśród Polaków tam pracujących powstał popłoch kto wie czy Kaddafi nam wypłaci pieniądze! Przez ambasady doszło to do KC PZPR. Wydział prasy postawił wszystkich na nogi i dobrał się do mnie. Kto to napisał? Emeryt. Nic nie mogli mu już zrobić. Mógł dostać zakaz pisania, ale nie można było go zwolnić. W Warszawie zrugali mnie wtedy w straszliwy sposób. Generał Jaruzelski, wtedy premier i pierwszy sekretarz wybierał się z wizytą do Libii. W KC i MSZ wystraszyli się, że Kaddafi powie o tym Jaruzelskiemu i będzie po kontraktach. Chcieli mnie wysłać na zieloną trawkę. "Gazeta" z uwagi na prestiż, nakład i wielki dochód była wtedy dobrze oceniana, ja też. Musiałem podpisać natychmiastowe zwolnienie, które włożyli do szuflady. Usłyszałem, że jeśli wyniknie jakaś draka z Kaddafim i Jaruzelskim, a ten zapyta w KC, to oni powiedzą: już zwolniliśmy naczelnego. A jak sprawa przyschnie, to dalej będziesz naczelnym. Przyschło.

- Jak wyglądało wtedy życie towarzyskie w "Gazecie"? Był czas na robotę, ale także na gadanie, wypicie czegoś mocniejszego?

- Byliśmy zgranym zespołem. Życie towarzyskie kwitło. Dziennikarze przychodzili do redakcji nawet w wolne dni, bo tu się żyło. Redakcja zawsze była pierwsza. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy, nierzadko popijaliśmy. Integrował nas w "Gazecie"tzw. "dołek".

- Miejsce kultowe, w którym królowała pani Basia.

- Bufet w "Pomorskiej". Stołowali się w nim dziennikarze z wszystkich redakcji. Trwały dyskusje, docinanki i przycinanki. Jeśli tylko ktoś posypał się w publikacji, to na giełdzie w "dołku" nie miał w tym dniu życia. Koleżeństwo się wyzłośliwiało, a autor tego dnia nie jadł obiadu. Bardzo zżyte były ze sobą działy: partyjny, ekonomiczny, rolny, magazynowy, bardzo ważny sportowy, niesłychanie ważny dział łączności z czytelnikami.

- Odpowiadali na setki listów...

- ...i organizowali mnóstwo imprez. Załatwiali ludzkie sprawy. Mieliśmy duży nakład średni 280 tys., wydanie magazynowe do 400 tys., a bywało i 500 tys.!

- W tamtych czasach druk był w ołowiu, a pisało się na maszynach.

- Maszyny rotacyjne w drukarni przy ul. Dworcowej były mało wydajne. Mogliśmy drukować tylko 16 tys. gazet na godzinę. Magazyn był drukowany dzień wcześniej i dokładany do piątkowego wydania. Mieliśmy rekordową w kraju liczbę mutacji terenowych. Siedem mutacji. Wiedziałem, że "Gazeta" stoi terenem. Lokalność decydowała o naszej popularności. Gdybyśmy nie pisali o sprawach lokalnych, to nie mielibyśmy takiej poczytności. Za to lubili i cenili nas czytelnicy. Mieliśmy rekordową w Polsce - 110 tys. indywidualnych prenumeratorów! To świadczy o tym, jak bardzo ludzie lubili nas czytać! Naszym dużym osiągnięciem było też to, że czytała i prenumerowała nas wieś. Kiedy odchodziłem mieliśmy 70 tys. prenumeratorów! To było więcej niż inne gazety miały nakładu. Stad renoma w kraju, że jesteśmy mocną, silną i stabilną gazetą.

- Do dziś słyszę w terenie, że "Gazetę" prenumerował dziadek, ojciec, a teraz już trzecie pokolenie.

- Dużą popularnością zawsze cieszył się nasz kalendarz, który wprowadziliśmy w 1983 roku. To były czasy wiecznych braków papieru. KC obcinał nam nakład, w księgarniach brakowało książek. Pięć razy w tygodniu ukazywaliśmy się w objętości czterech stroniczek. Partia podcinała gałąź, na której siedziała! Odzwyczajali ludzi od czytania, a odrobić to później było bardzo trudno.

- Co jest najpiękniejsze w zawodzie dziennikarza?

- Kontakt z życiem. Brzmi górnolotnie. Niechętnie przyjmowałem do pracy ludzi po studiach dziennikarskich. Znali teorię, ale brakowało im wiedzy praktycznej. Jednak najważniejsze były predyspozycje do pisania i postrzegania świata. Jeśli ktoś przychodził i narzekał na bałagan, to natychmiast wyrzucałem go za drzwi, żeby zebrał materiał i o tym napisał. Najpiękniejszą i najtrudniejszą sprawą w zawodzie dziennikarskim pręgierz czytelników. Przecież to praca w nieustannym stresie. Samo pisanie ten proces zapisywania kartki pustego papieru, kiedy coś nie wychodzi. I straszna radość, kiedy jest duży odzew czytelników po publikacji. A wtedy trafiało do nas, także imiennie do autorów bardzo dużo listów. I solidaryzujących się, i krytycznych.

- Odszedł pan z "Gazety" w 1990 roku, to był już inny kraj.

- Likwidowano RSW, powstała spółdzielnia dziennikarska. Nie musiałem tego robić, ale sam o tym zdecydowałem. Wiadomo było, że porządek partyjny się skończył. Do głosu doszła "Solidarność". To, co minione stało się obciążeniem dla przemian, które powinny nastąpić. Wiedziałem, że lepiej dostosuje się do tej sytuacji nowe kierownictwo "Gazety". znaleźć się w nowych czasach. Rozpocząłem urlop zdrowotny, byłem po zawale, ten zawód nie służy zdrowiu i nie wróciłem już do redakcji. Wskazałem kandydata na naczelnego Ryszarda Buczka. Zespół miał lepsze możliwości rozmawiania z likwidatorami RSW Prasy. "Solidarność" chciała przejąć tytuł, inni też, przecież byliśmy gotowym i dobrym produktem, który później kupił zagraniczny właściciel. Oni zachowali tytuł i tradycje "Gazety". Wiedzieli, co to znaczy przywiązanie czytelnika do tytułu.

Rozmawiał Roman Laudański

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska