https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Dziki Zachód, na wschód od Wisły

Do miasteczka przyjechał handlarz. Dla szeryfa (po prawej, stoi z żoną) przywiózł broń i listy gończe. Meksykanin kupił tequilę.
Do miasteczka przyjechał handlarz. Dla szeryfa (po prawej, stoi z żoną) przywiózł broń i listy gończe. Meksykanin kupił tequilę.
Uprawiali tytoń, pomidory, ogórki. Pewnej nocy postawili wszystko na jedną kartę i zdecydowali, że gospodarstwo zamienią na ranczo.

Więcej zdjęć znajduje się < a href="http://pomorska.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/po/20070829/WOBIEKTYWIE/108290363">tutaj

Linarczyk - niewielka wieś pod Grudziądzem. Dziwna wieś, bo wyrosło w niej miasteczko. To Kansas City, przez miejscowych nazywanym ranczem. Aż trudno uwierzyć, że tu gdzie dziś mieszkają kowboje i Indianie, jeszcze kilka lat temu istniało najzwyklejsze gospodarstwo rolne.

Bar ze snu
Zdzisława i Dariusz Kolasińscy poznali się w grudziądzkim Technikum Rolniczym. Chcieli być rolnikami. - W 1997 roku przejęliśmy jedenastohektarowe gospodarstwo po teściu - opowiada pani Zdzisława. - Staraliśmy się prowadzić je jak najlepiej. Próbowaliśmy różnych rzeczy. Mieliśmy cztery tunele foliowe z pomidorami, dwa z ogórkami. Uprawialiśmy też tytoń, na siedmiu hektarach posadziliśmy maliny. Trzymaliśmy również zwierzęta, czasami w chlewni było aż sto świń. Oprócz tego przez kilka lat prowadziliśmy dwa sklepy odzieżowe w Grudziądzu i komis samochodowy. To była szarpanina. Byliśmy zmęczeni, dzieci prawie nie widywaliśmy. Pewnej nocy przyśniło mi się, że w Linarczyku mamy bar. Obudziłam męża, żeby mu o tym opowiedzieć, a on kazał mi zaparzyć kawę.

Następnego dnia Dariusz Kolasiński kupił bar. Początkowo do ukrytej w lesie budki z jadłem i napojami zaglądało niewielu klientów. Nie zrażali się. Mieli plan. Niebawem wokół baru zaczęło wyrastać miasteczko westernowe. Dziś (łącznie z zoo, w którym można zobaczyć nawet wielbłąda i jaka tybetańskiego) zajmuje ono 3 hektary.

Zwyczajne życie wokół szubienicy
W Kansas City, w sezonie (od wiosny do jesieni) mieszka do 50 osób. Żyją tu kowboje, Indianie i Meksykanie. Wszystko toczy się zwyczajnym rytmem - czasami ktoś kogoś zastrzeli (zastrzelony zawsze schodzi z placu o własnych siłach), kowboje pobiją się przy karcianym stoliku... Jak to na Dzikim Zachodzie.
Jest tu bank, kilka strzelnic, kopalnia złota, fort, więzienie, hotel, salon gier i saloon. Pośrodku miasteczka stoi szubienica. Sznur na szyi miał już niejeden mieszkaniec lub gość Kansas City, ale tak się dziwnie składało, że każdy z oczekujących na egzekucję został w cudowny sposób oswobodzony. Ratują ich zwykle rewolwerowcy, którzy przy okazji popisują się przed publicznością kaskaderskimi umiejętnościami. Dzieci piszczą z radości. Mężczyznom świecą się oczy, niektórym kobietom też. Wszyscy chociaż przez chwilę chcą poczuć się kowbojami.

- Można się tu pobawić, ale i czegoś nauczyć - mówi Krzysztof "Baflo Bill", który jest współtwórcą miasteczka. - Codziennie prezentujemy scenki z życia mieszkańców Dzikiego Zachodu, które powstały w oparciu o historię. Kiedy do naszego miasteczka przyjeżdża handlarz, opowiadamy o tym wydarzeniu. Na prawdziwym Dzikim Zachodzie przyjeżdżał raz w miesiącu, więc to naprawdę było wydarzenie. Mamy też muzeum.

Western nie pasuje do agroturystyki
Na parkingu, przed miasteczkiem tablice rejestracyjne z całej Polski. Są też auta z Niemiec. - Przyjeżdża do nas coraz więcej turystów z daleka, także z zagranicy, dlatego zamierzamy wybudować dla nich motel - mówi Kolasińska. - Chcemy też postawić amfiteatr, który mógłby pomieścić nawet trzy tysiące osób. Za amfiteatrem ma być safari.

W miasteczku ma powstać też nowa uliczka. Jak dotąd Kolasińscy wszystko wybudowali za swoje pieniądze. - Chcieliśmy postarać się o fundusze unijne, ale okazało się, że Dziki Zachód nie wpisuje się w europejską agroturystykę - tłumaczy pani Zdzisława. - Ale to nic, za żadne skarby nie zamienilibyśmy rancza na dawne gospodarstwo rolne. Teraz robimy z mężem to, co kochamy. Uwielbiamy konie, które zawsze były w gospodarstwie, i westerny. Mąż pierwszy kowbojski strój (oryginalny) dostał czterdzieści lat temu, dziś samych tylko butów kowbojskich ma dwadzieścia par. Spełniło się nasze marzenie i nie musimy rozstawać się z rodziną.

W miasteczku pracuje syn Kolasińskich - Karol "Big John" i jego żona - "dr Queen". - Córka Karolina mieszka z rodziną w Niemczech, ale stara się jak najczęściej do nas przyjeżdżać - opowiada pani Zdzisława - Jej córka - Vanessa - ma u nas swojego konia. Ona też uwielbia nasze miasteczko. Gdy spędzała wakacje na Krecie, to stwierdziła, że nie ma to jak u babci, na ranczo. U nich jest tylko Zachód, u nas Dziki Zachód!

Tekst i fot. Lucyna Talaśka-Klich
[email protected]

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska