Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dziś drugi dzień procesu lustracyjnego Zbigniewa Pawłowicza, senatora PO

(HAS)
fot. sxc
Oskarżony przez IPN o kłamstwo lustracyjne senator PO Zbigniew Pawłowicz, w pierwszym dniu procesu (wtorek,12 maja) powiedział, że w 1977 roku "machinalnie" podpisał zobowiązanie do współpracy z WSW.

Potraktował to jako element wyjazdu na misję ONZ na Bliski Wschód. W rozmowie z "Pomorską" w grudniu 2007 r. zapewniał, że nie składał żadnych podpisów pod deklaracją współpracy. I że nie pisał żadnych raportów.

Przed bydgoskim Sądem Okręgowym rozpoczął się wczoraj proces lustracyjny senatora Pawłowicza. Przypomnijmy: pod koniec 2007 r. w katalogach osób publicznych IPN znalazła się informacja, że Zbigniew Pawłowicz był zarejestrowany w 1977 r. jako tajny współpracownik Wojskowej Służby Wewnętrznej (czyli kontrwywiadu wojskowego PRL) o ps. "Pawlik". Z materiałów wynika, że współpracę rozwiązano w grudniu 1977 r. z powodu "braku możliwości", zaś teczkę pracy TW zniszczono. Ocalała natomiast teczka personalna TW.
IPN, podejrzewając senatora Pawłowicza o współpracę z kontrwywiadem PRL, skierował sprawę do Sądu Okręgowego w Bydgoszczy.

Podczas pierwszego dnia procesu na jaw wyszła deklaracja współpracy, podpisana w trakcie kilkumiesięcznych przygotowań do wyjazdu, prowadzonych w Budowie koło Złocieńca (Zachodniopomorskie).

- Podczas spotkania z nieznanym mi wówczas oficerem przedłożono nam do podpisu formularze deklaracji. Podobnie jak inni, znajdujący się ze mną w sali koledzy, podpisałem tam, gdzie kazano, bo rozmaitych dokumentów podpisywaliśmy wówczas bardzo dużo - mówił wczoraj Pawłowicz.

Zapewnił, że uczynił to "machinalnie", nie wczytując się w treść deklaracji i nie traktował jej nigdy jako zobowiązania do współpracy z kontrwywiadem. Przyznał też, że znajdujący się pod dokumentem odręczny podpis pseudonimem jest jego autorstwa, ale złożył go "bo takie otrzymał polecenie od starszego stopniem".

Jak utrzymuje senator, potem już nie rozmawiał o sprawach związanych z kontrwywiadem z werbującym go oficerem, płk. Adolfem Bisem, który podczas misji na Bliskim Wschodzie był formalnie zastępcą komendanta szpitala. Pawłowicz podkreślił, że także po powrocie do kraju, aż do końca swej służby w wojsku w 1996 r., nie utrzymywał kontaktów ze służbami specjalnymi.

Jako świadek przed sądem zeznawał we wtorek emerytowany płk. Józef Nosowski, w 1977 roku jeden z dowódców polskiego kontyngentu na Bliskim Wschodzie, odpowiedzialny za działania kontrwywiadowcze. Oświadczył, że jego podpis pod zachowaną ewidencją pozyskanych w Budowie tajnych współpracowników, na której jest m.in. nazwisko Pawłowicza, został podrobiony.

- Zostałem wydelegowany na Bliski Wschód na zastępstwo w trybie nagłym i wszystko odbywało się w dużym pośpiechu. Mogło być tak, że parafkę złożył np. płk. Bis, bo czas naglił: ja już w tym czasie byłem w Warszawie, albo w samolocie do Egiptu, a on chciał się "wykazać" i tak wyszło - ocenił Nosowski.

Zaznaczył jednak, że płk. Bis był jednak jego wypróbowanym współpracownikiem i doświadczonym oficerem, który nie pozwoliłby sobie na nadużycia.
Zapewnił też, że nie zna przypadku fałszowania podpisów pod istotnymi dokumentami czy fabrykowania ewidencji.

- Gdyby coś takiego doszło do centrali, to powiesiliby nas na suchej gałęzi; (werbując TW - PAP) nie liczyliśmy na to, żeby ilość była - zaznaczył.
- Absolutnie nie było wypadku wpisania fikcyjnie kogoś do ewidencji. Jeśli ktoś został zarejestrowany jako TW, to był nim w rzeczywistości - dodał Nosowski, deklarując, że w czasie swej służby nie spotkał się z przypadkiem fikcyjnej rejestracji TW.

Świadek uznał też za niemożliwą sytuację, gdy kilka osób, w jednym miejscu i jednocześnie, podpisuje deklaracje współpracy. - Tak się nie dzieje w żadnym kontrwywiadzie od czasów Hannibala - podkreślił.

Nosowski objaśnił także, że specyfika pracy kontrwywiadu na Bliskim Wschodzie sprawiała, iż TW nie pisali żadnych raportów i przekazywali informacje swoim oficerom prowadzącym wyłącznie ustnie. Nie spisywano także raportów z tych spotkań, nie prowadzono teczek pracy ani personalnych, a informacje przekazywane zbiorczo do kraju były bardzo ogólne.

- Wszystko działało na zasadzie wzajemnego zaufania i pozostawało w głowach oficerów. Wszyscy nam patrzyli na ręce z innych kontyngentów, więc nawet jak chciałem komuś tylko zwrócić uwagę, to brałem go i wyjeżdżaliśmy na pustynię, gdzie nie było ryzyka podsłuchu - relacjonował Nosowski.

Podkreślił także, że deklaracja współpracy z kontrwywiadem była dla żołnierzy i oficerów w pełni dobrowolna, a odmowa podpisania nie groziła żadnymi konsekwencjami.

- W takim przypadku mówiło się: przepraszam, może się nie zrozumieliśmy, zapraszało na kielicha i jedynie prosiło o zachowanie całej sprawy w dyskrecji. To nie sąd czy policja, żeby zaraz karać - dodał.

Dziś drugi dzień procesu. Gdyby sąd uznał, że senator zataił współpracę z wojskowym kontrwywiadem straciłby mandat i przez 10 lat nie mógłby pełnić funkcji publicznych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska