- Zaintrygował mnie tytuł twojej nowej płyty. Co to pogwizdywanie ma oznaczać? Może "Fiu, fiu", zobaczcie jaki jestem fajny!?
- Nie (śmiech). To takie moje melancholijne zdziwienie, że zrobiłem kolejną płytę, że ciągle funkcjonuję w tym, co lubię robić najbardziej. Jestem już przecież pięćdziesięciolatkiem!
- I...?
- ...to poważny wiek. Ludzie, którzy twierdzą, że życie zaczyna się po pięćdziesiątce, kłamią. Mówią tak, żeby ładnie brzmiało. Weźmy na przykład palenie. Pięćdziesięcioletni faceci nie powinni rzucać palenia, bo głupieją, robią się spowolnieni. I mają sklerozę. Wiem, bo sam nie palę od sześciu miesięcy. A, i jeszcze tyją. Na szczęście mam niedowagę, mogę więc sobie tyć do woli.
- Wróćmy do płyty. Zabawisz się w recenzenta?
- Większość z dziesięciu kompozycji jest oparta na solidnie pilnującej porządku sekcji rytmicznej, wspieranej przez szukającą dziury w całym gitarę i pełzającą wiolonczelę... Ale poważnie. Unikałem zapożyczeń. Starałem się, żeby to nie były rzeczy modne. I żeby trudno było znaleźć odniesienia. Bo one są. Dwa razy zacytowałem Beatlesów, których bardzo lubię.
- Na wiolonczeli gra twoja żona. Jak pracuje się z drugą połówką?
- Świetnie. Wrzeszczymy na siebie. Ona cienkim głosem, a ja grubszym. Jest zabawnie.
- Nagrywaliście więc płytę w domu, żeby móc powrzeszczeć na siebie do woli?
- Jasne! Ale poważnie. W studio cały czas cyka zegarek. Jeśli masz zły dzień, to jest to nie tylko strata dla sztuki, to jeszcze poważne uszczuplenie portfela. Poza tym, trzeba sypiać w hotelach, a ja tego nie lubię. Dom to jest dom.
- Dlatego nie zamierzasz ruszać się z Wrocławia? Większość artystów ciągnie przecież do stolicy, bo tam podobno jest łatwiej.
- Kiedy Grzegorz Ciechowski przeprowadził się z Torunia do Warszawy, mówił do mnie: Lechu przyjeżdżaj. Będziemy grać, będziemy piękni, bogaci, wszystko jest w zasięgu ręki. A ja wtedy odpowiedziałem, że jeśli miałbym się już przeprowadzić, to do Nowego Jorku. Tam wszystko jest jeszcze lepsze i jeszcze lepiej opłacane. Ale nawet stamtąd wróciłem. Byłem tam przecież rok. We Wrocławiu mieszka mi się i pracuje zdecydowanie lepiej. A przede wszystkim - lepiej mówię po polsku niż angielsku. I nie czuję się upośledzony z tego powodu.
- Poliglotą więc nie jesteś, ale czy nie bawisz się czasem w tekściarza-filozofa?
- Rzeczywiście, trochę filozofuję, ale z poczuciem humoru. Ale, jak to w życiu bywa, raz się udaje, raz nie. O sprawach ostatecznych, przeznaczeniu człowieka, mówię w co drugim kawałku. Jest też jedno techno-shanta bazująca na pierwszym polskim zapisie nutowym z wczesnego średniowiecza ("Allelujaż" - przyp. red), jest trochę medytacji w "Pieśni mijających się wielorybów", kawałku, który zamyka płytę. Mniej żwawe melodie pozwalają mi trochę ponarzekać.
- Dotykasz sedna sprawy, jak głosi tekst twojej piosenki?
- Próbuję. Staram się mówić o rzeczach istotnych dla siebie. "W naturze mamy ciągły ruch", pamiętać też trzeba, że wszechświat kiedyś szlag trafi i coś z tym fantem trzeba zrobić. Utwory z płyty są jak kartki z mojego pamiętnika.
- Łącznie z płytą wydałeś zbiór wszystkich tekstów, które wyszły spod twojego pióra. Czy stary Janerka odstawi gitarę w kąt, usiądzie pod lipą i będzie pisał wiersze?
- Pisanie to idealna rzecz. Liczysz tylko na siebie, siedzisz sam... Człowiek pisze sobie różne historie, nikogo nie krzywdzi. No, ewentualnie siebie. Myślałem o pisaniu, naprawdę. Ale nie wierszy, tylko opowiadań.
- Za dwadzieścia lat spotkamy się na rynku we Wrocławiu. Będziesz rozdawał autografy młodym ludziom, a ja zrobię wywiad z Janerką-pisarzem. Co ty na to?
- A wiesz, to dobry pomysł. **
Fiu, fiu...
Rozmawiała Joanna Grzegorzewska
Rozmowa z LECHEM JANERKĄ, wokalistą, gitarzystą, kompozytorem i tekściarzem