- Jak to się stało, że zostałeś ratownikiem?
- Jestem z Meksyku, bardzo sejsmicznej części naszej planety. 19 września 1985 roku o poranku było wielkie trzęsienie ziemi, które zniszczyło ponad 2000 budynków i zabiło 15 tysięcy osób. Choć byłem wtedy chłopcem, to w obliczu tragedii zrozumiałem, że moje miasto nie jest bezpieczne. Miałbym wyrzuty sumienia, gdybym - jako mężczyzna - nie był przygotowany na katastrofę w Meksyku. Podobnie pomyślał mój wujek, Hector Mendez. Po trzęsieniu ziemi w Meksyku zorganizował grupę wolontariuszy, ludzi bez żadnego doświadczenia, gotowych za pomocą gołych rąk wydobyć ludzi spod gruzów i udało się im ocalić 40 osób! 19 września 1985 roku założył grupę Los Topos (po polsku - krety). W 1999 roku pojechałem z nim do Wenezueli, gdzie po huraganach osunęła się ziemia. To był mój pierwszy wyjazd z Los Topos, miałem 24 lata.
- Która akcja była dla ciebie najstraszniejsza?
- Są trzy takie akcje. Pierwsza to atak na WTC w Nowym Jorku. Jako ratownik zdałem sobie sprawę, że nawet imperium ma problemy z opanowaniem sytuacji kryzysowej. Strażacy pracowali bez odpowiedniego sprzętu, bez masek. Wielu z nich zmarło potem na raka płuc, wywołanego przez palący się azbest. Numer dwa to akcja po tsunami w Indonezji. Pierwszy raz znalazłam się w obliczu takiego ogromu śmierci. Nigdy nie zapomnę jej zapachu i widoku tysięcy ciał. To był bardzo trudny test dla nas wszystkich.
Numer trzy to trzęsienie ziemi na Haiti, obecnie chyba najbiedniejszego kraju na świecie. Zginęło tam 200 tysięcy ludzi, a wielu z nich mogło być uratowanych, jednak państwo było w całkowitym rozpadzie. Większość urzędników, policji, wojska nie przeżyło trzęsienia. Osoby, których nie przygniotły mury, zmarły z pragnienia, głodu, przez AIDS, malarię albo przemoc. Na Haiti było ciężko, brakowało nam wszystkiego: od sprzętu po jedzenie, w dwa miesiące straciłem 14 kilogramów.
- Kim są Los Topos? Czy są wśród was kobiety?
Zobacz też: Ratował ludzi po trzęsieniu ziemi na Haiti, tsunami w Japonii i Indonezji, ataku na WTC w Nowym Jorku. Teraz uczy strażaków z regionu
- Właściwie wielu to moi krewni - wujowie, kuzyni - 25 członków. Jesteśmy jedną rodziną, dbamy o siebie do końca, ponieważ życie jednego z nas zależy od drugiego i odwrotnie. Są wśród nas trzy kobiety: Caroll, Martha, Felicidad. Pierwsza jest peruwiańską mistrzynią Ameryki Południowej w kolarstwie górskim, druga to pielęgniarka meksykańskiego Czerwonego Krzyża, a trzecia jest jednym z naszych sponsorów z USA. To bardzo dobre ratowniczki, pracują tak ciężko, jak mężczyźni.
- Z jakim sprzętem szukacie ludzi?
- Bierzemy sprzęt ochrony osobistej: okulary, kask, rękawice do gruzu i lateksowe - do kontaktu z ofiarami - dwa mundury z materiału łatwego do prania, łodzie, pręty, piły, młoty, liny, uprzęże, drabiny, nosze, namioty i śpiwory.
- Pracujecie też z psami.
- Są bardzo ważne, bo dzięki doskonałemu węchowi znajdują ludzi w bardzo krótkim czasie. Potrafią też sklasyfikować ofiary, wskazać która żyje (wtedy szczekają), a która nie (wtedy kopią, grzebią). Mój kolega Sergio z Meksyku przyjmuje psy z ulicy, szkoli je do działań ratowniczych i innych celów, np. do pomocy dzieciom chorym na raka. Psy są wspaniałe! Nasze, a jest ich dziesięć, znalazły 12 żywych na Haiti i niezliczoną liczbę ofiar. Jednak psy nie mogą z nami pracować dłużej niż cztery-pięć dni. To wyczerpujące zadanie nawet dla nich.
- Kto płaci za to, żeby Los Topos mogło być w akcji?
- Największym sponsorem jest organizacja Scjentologów z Los Angeles. Czasami nasz pobyt w danym kraju finansują ludzie biznesu z Meksyku, czasami linie lotnicze jak Japan Airlines, Aeromexico. Płacą tylko za podróż. Musimy mieć własną żywność, sprzęt, ale prawie wszystko zostało nam ofiarowane przez organizacje społeczne w Meksyku.
- Ratowałeś ludzi w kilku stronach świata, zetknąłeś się z różnymi kulturami. Jakie dostrzegłeś różnice, np. między tsunami w Indonezji a tsunami w Japonii?
- Różnice były znaczne. Japoński rząd i ludzie są bardzo dobrze zorganizowani. Mają nowoczesny sprzęt, dobrze przeszkoloną armię. Mogliśmy przystąpić do pracy zaraz po przyjeździe. Największym problemem była tam awaria w elektrowni atomowej.
W Indonezji było znacznie trudniej. Już sam dojazd Meksyk -Vancouver-Tokio-Singapur- Banda Aceh, 40 godzin w samolocie. Do tego słaba organizacja kraju, Banda Aceh było zamknięte z powodu walk partyzantki i separatystów. Jednak najstraszniejszy w Indonezji był wszechobecny rozkład ciał. Wokół leżały ich fragmenty, organy, wszystko rozpadające się od wody i tropikalnego ciepła. Tam też zderzyłem się też z islamską kulturą. Bo szalenie ważne dla muzułmanów jest pochowanie ofiar, ale tylko w ciągu doby od śmierci, potem nie mogą ich nawet dotknąć. Zdumiało mnie to, ale oczywiście, uszanowałem tamtejsze obyczaje.
- Widziałeś tyle cierpienia, jak więc to robisz, że z reguły jesteś uśmiechnięty?
- Miałem dobrych nauczycieli, którzy mówili, że warto być przydatnym. Dzięki temu dostrzegłem w ludziach duszę, a to coś pięknego. Każdy ją ma i dlatego każdy może być lepszy. To tajemnicza i wspaniała siła ludzkości. Za nią tak kocham życie.
- Dlatego pomagasz?
- Gdy odkryłem w sobie zdolność do pomocy, moje życie stało się pełniejsze, zacząłem bardziej je szanować. Zrozumiałem też, że każdy problem ma jakieś rozwiązanie, zwłaszcza w grupie. Pomaganie to część mojej osobowości, nie znam innego sposobu na szczęście niż okazanie serca ludziom znajdującym się w najtrudniejszych sytuacjach. Wierzę w Boga i myślę, że on tego ode mnie oczekuje.
- Jak często boisz się w pracy?
- Czasami się boję, ale w szczególnych okolicznościach. Dwa razy myślałem, że umrę. Najpierw na Haiti, gdy zostaliśmy zakleszczeni, bo droga wejścia zawaliła się. Byliśmy we trójkę, jedną z nas 23-letnia kobieta, bardzo dzielna, to ona po pięciu godzinach znalazła inne wyjście. Wtedy jednak okazało się, że nie mogliśmy wyjść, bo na zewnątrz stali gangsterzy z bronią. Na Haiti brakowało wszystkiego, także wody pitnej i jedzenia. Pomoc międzynarodowa gdzieś ugrzęzła i ocaleni walczyli ze sobą używając broni, aby zdobyć wodę i żywność. Mieszkaliśmy na lotnisku, w bazie ratowników z całego świata, mieliśmy zapasy wody i żywności, więc byliśmy świetnym celem. Dlatego, żeby opuścić zgliszcza, musieliśmy poczekać na amerykańskich żołnierzy, którzy bezpiecznie odstawili nas na lotnisko.
Za drugim razem byłem w Japonii i dotarła do nas wiadomość o wycieku z drugiego reaktora atomowego elektrowni jądrowej Fukuszima. Uciekaliśmy stamtąd przerażeni promieniowaniem. Czytałem, ilu ludzi umarło przez nie na Ukrainie po wybuchu w Czarnobylu. Dzięki Bogu, nic się nie stało, jestem zdrowy.
- Czy zdarzyło się tobie płakać w pracy?
- Zdarzało, gdy widziałem ranne i martwe dzieci. To były bardzo mocne chwile. Na szczęście, mamy w grupie psychologa, z którym spotykamy się po akcjach i wyrzucamy z siebie to, co dręczy nas w środku.
- Modlicie się za zmarłych, których wydostajecie z gruzów?
Zobacz też: Po tragedii we Włocławku. Policja weźmie pod lupę pozwolenia na broń
- Zawsze. Taką mamy zasadę. Czujemy obecność ich dusz. Czasami to odczucie jest namacalne, na przykład, gdy znajdujemy martwą matkę. Bywa, że kilku mężczyzn nie może jej wydostać z gruzów. Wtedy mówimy "nie wychodzi" i to najczęściej jest dla nas informacja, że gdzieś tutaj są jej dzieci. Matka czeka aż je wydostaniemy i gdy tak się stanie, nie ma problemu z wyjęciem jej ciała. Przeżyliśmy to już wiele razy.
- Co robisz w Polsce?
- Zakochałem się w Polce, którą poznałem w Meksyku. To jest główny powód. Poza tym współpracuję z Zespołem Parków Krajobrazowych Chełmińskim i Nadwiślańskim, badam historię menonitów, którzy mieszkali nad Wisłą, a potem przybyli do Meksyku. Współpracuję z dyrektorem parku, Jarosławem Pająkowskim. To bardzo dynamiczny człowiek, dużo się od niego uczę. Chcę się też wymienić doświadczeniami z polskimi strażakami. Poza tym uczę języka hiszpańskiego i angielskiego. Gdy jestem w Polsce, mogę udzielać Polakom korepetycji.
Czytaj e-wydanie »