- Pracowałam w PCK na umowie śmieciowej, więc właściwie z dnia na dzień straciłam pracę - mówi nam. - Do tego złamanie jest tak niefortunne, że do tej pory muszę chodzić na rehabilitację i nie mogę pracować. Od niemal roku jestem na utrzymaniu męża. Odszkodowania nie dostałam, bo nikt nie chce się poczuć winny.
Więcej wiadomości z Bydgoszczy na www.pomorska.pl/bydgoszcz.
Nikt to znaczy ani Zarząd Dróg Miejskich i Komunikacji Publicznej, ani Bydgoska Spółdzielnia Mieszkaniowa. Dlaczego? Bo obie strony twierdzą, że do wypadku nie doszło na ich terenie. W jednym z pism, jakich mnóstwo wymieniła pani Alicja z BSM, czytamy "Bydgoska Spółdzielnia Mieszkaniowa uprzejmie informuje, że wskazany przez panią ubytek w nawierzchni jezdni zlokalizowany jest w pasie drogowym nadzorowanym przez ZDMiKP w Bydgoszczy".
W piśmie drogowców natomiast czytamy "należy stwierdzić, że do szkody doszło na zjeździe z drogi publicznej (wtopiony krawężnik jest elementem takiego zjazdu). Ustawodawca w art. 30 ustawy o drogach publicznych jednoznacznie zdefiniował podmiot, do którego należy utrzymanie takiego zjazdu. Okoliczności wskazują, że podmiotem właściwym, który winien ponosić odpowiedzialność za skutki zdarzenia jest spółdzielnia".
nnego zdania jest wiceprezes BSM Henryk Reszka. - Nasz teren zaczyna się dopiero jakieś półtora metra dalej od miejsca, w którym pani Michalska się przewróciła - mówi. - Co więcej, za jakiś czas pojawili się tam pracownicy ZDMiKP i dziurę, na której się to stało, załatali. Wychodzi więc na to, że to ich droga. Poza tym mogę pani pokazać wpisy do ksiąg wieczystych. Miejsce, w którym doszło do wypadku nie jest zarządzane przez nas. Nie możemy więc wziąć odpowiedzialności za to, co się stało.
Krzysztof Kosiedowski, rzecznik drogowców mówi, że gdyby nie było wątpliwości, że to ich droga, zapłaciliby odszkodowanie bez mrugnięcia okiem. - W tej sytuacji jednak nie możemy tego zrobić. Nie mamy podstaw - mówi.
Wygląda zatem na to, że mały odcinek drogi, na którym przewróciła się pani Alicja jest ziemią niczyją. - Wnioskowałam o 10 tysięcy złotych - mówi nam kobieta. - I od prawie roku nic się nie wydarzyło, poza odbijaniem piłeczki między drogowcami a spółdzielnią. Już nie wiem co robić, to jakiś koszmar. Jeśli nic się nie zmieni, nagłośnię to jeszcze bardziej, żeby pokazać, jak się traktuje człowieka!
Instytucje nie widzą rozwiązania tej sprawy. My ją zaproponowaliśmy. Może wystarczy się dogadać i podzielić odpowiedzialnością? - Może rzeczywiście jest to jakiś pomysł - mówi Reszka. - Mogę zadeklarować, że chętnie spotkam się z przedstawicielami drogowców i panią Michalską. W ciągu dwóch trzech tygodni powinno się udać zaaranżować spotkanie. Do tematu wrócimy niedługo.
Czytaj e-wydanie »Motoryzacja do pełna! Ogłoszenia z Twojego regionu, testy, porady, informacje