- Czy zaskoczyło panią, że czytelnicy "Pomorskiej" zgłosili panią do plebiscytu "Jak nas leczą"?
- Bardzo mnie zaskoczyło, powiem szczerze. Dlatego, że ja długo pracowałam tylko jako specjalista reumatolog. Po reformie porady specjalistyczne bardzo okroili, tak więc musiałam wrócić do pracy w poradni. Ale lubię tę pracę. Byłam zaskoczona, wiadomo, że pani dr Wiśniewska, która tu pracuje 30 lat, czy dr Koczwara... Ja nie jestem stąd, pracuję w Tucholi tylko 12 lat. Wcześniej pracowałam w Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie, jako nauczyciel akademicki.
- Dlaczego przeniosła się pani do Tucholi?
- Mój mąż stwierdził, że chce operować i nie będzie chodził za kimś ileś tam lat, żeby zrobić jeden wyrostek robaczkowy. Jest chirurgiem. Mąż ma też tutaj powiązania rodzinne. Jego dziadkowie pochodzą z Tucholi, jego mama też. Tak więc po 10 latach pracy w klinice przyszłam tutaj.
- Która praca pani bardziej odpowiadała?
- To tak trudno porównywać. Lubiłam bardzo pracę nauczyciela akademickiego. No i praca w klinice jest zupełnie czymś innym niż ciężka praca tutaj w poradni. Przeżyłam szok, jak ja to mówię, bo w klinice miałam dostęp do każdego specjalisty, badania. A tutaj jak szłam na dyżur, to się okazało, że jestem sama i nie ma nic - ani laboratorium, ani rentgena.
- Czy zawsze chciała pani być lekarzem?
- Tak, zawsze chciałam być lekarzem, to było moje marzenie. Mam nadzieję, że moje dziecko też się zdecyduje na medycynę, bo to byłoby już czwarte pokolenie medyków w tej rodzinie. Mój mąż też pochodzi z takiej rodziny. Jego ojciec był chirurgiem. Michał także jest chirurgiem. Marzymy, że któreś z naszych dzieci będzie też lekarzem.
- Najtrudniejsza sytuacja w Pani pracy...
- Ja myślę, że wiele jest takich sytuacji. Najtrudniejsze dla mnie zawsze jest przekazanie ostatecznej wiadomości, tzn. jeżeli mamy rozpoznanie złe, nowotworowe. Oczywiście z czasem każdy z nas się uczy takich zachowań. Niemniej dla mnie zawsze jest to najtrudniejsza rozmowa.
