- Dzika karta w Grand Prix Polski w Toruniu dla Australijczyka. Co pan na to?
- Zwyczaj jest taki, że to wyróżnienie przeznaczone dla gospodarzy. Kilka tygodni temu toruński Unibax zgłosił swojego zawodnika i poparłem go, co miałem zrobić? Słyszałem jednak, że już rok temu umowa Polskiego Związku Motorowego z organizatorami Grand Prix była inna. Naprawdę nie było łatwo załatwić wtedy stałą dziką kartę Januszowi Kołodziejowi, bo mieliśmy już trzech Polaków w stawce. Najpierw miał dostać dzikie karty na wszystkie turnieje w Polsce, ale to żadne wyróżnienie. Otrzymał ostatecznie stałe miejsce, a ceną było oddanie pojedynczych do dyspozycji innych krajów.
- Może trzeba było o tym powiedzieć od razu, a nie byłoby takiej awantury?
- Może tak, ale w tej kwestii rozumiem prezesa PZMot Andrzeja Witkowskiego. Naprawdę nie jesteśmy pępkiem świata. Mamy czterech stałych uczestników mis trzostw świata i stać nas, żeby zrobić coś dla innych.
- Problem w tym, że nie wiedział tego Adrian Miedziński, który bardzo liczył na to miejsce.
- Czy ten chłopak w tej chwili zasługuje na dziką kartę? Przez pół sezonu jechał, jak stary kalosz, jeden komplet punktów w lidze to za mało. Sam bardzo na niego liczę, a ile się nerwów najadłem, gdy musiałem bez niego szykować kadrę na Drużynowy Puchar Świata. To zawodnik, który powinien być stałym uczestnikiem Grand Prix i to w czołowej ósemce. Takie ma możliwości i nie powinien szukać okazji, żeby pojechać w jednym turnieju na swoim torze.
- Darcy Ward to dobry wybór?
- Pod względem sportowym - bez żadnych wątpliwości. Powinien dostać szansę. Porównajmy sobie wynik Warda i Adriana Miedzińskiego w tym sezonie. Sercem jestem za Polakiem, ale rozum mówi, że Australijczyk jest jednak lepszy. Jestem trenerem reprezentacji i dla mnie naprawdę świat się nie zawali, gdy w turnieju Grand Prix na naszym torze damy wystartować chłopakowi, który w swoim kraju nie ma na to szans.