Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marian Frąckiewicz, czyli Druga osoba w Toruniu

Lech Kamiński
W 2011 r. Marian Frąckiewicz startował do Senatu. Bez skutku.
W 2011 r. Marian Frąckiewicz startował do Senatu. Bez skutku. Lech Kamiński
Od 33 lat jest rozgrywającym w Toruniu. Niegdyś - członek egzekutywy PZPR, dziś - szef rady miasta z SLD. Karierowicz? Kameleon? Jedna z najbardziej wpływowych osób? Jakie tajemnice kryje niezatapialny radny?

W 1989 r. początkowo wydawało się, że dla ludzi dawnego ustroju - zajmujących kierownicze partyjne i państwowe stanowiska w PRL - świat się załamie. Że jak domek z kart rozsypią się misternie tkane sieci znajomości, skrzętnie planowane ścieżki awansu. Perspektywy, plany, marzenia. Wśród ludzi aparatu PRL panował strach. - Wielu z nas obawiało się, że nowa władza, która wcześniej czy później przyjdzie, weźmie nas na celownik - wspomina jeden z toruńskich działaczy PZPR. Nie chce podać nazwiska. Jemu się nie udało: - Ale wielu kolegów z PZPR ma się lepiej niż przed 1989 r. Założyli firmy. Uwłaszczyli się na majątku państwowym.

- W 1989 r. przegrał komunizm, ale na pewno nie przegrali ludzie, którzy służyli tamtemu systemowi - mówiła niedawno socjolog prof. Jadwiga Staniszkis w rozmowie z PAP z okazji 25-lecia częściowo wolnych wyborów. - Rok przed upadkiem komunizmu było ponad 100 tys. ludzi związanych z aparatem, czyli wielokrotnie więcej niż, gdy tworzyła się tak zwana władza ludowa po wojnie. I postkomuniści są może dziś mniej widoczni, ale wciąż tworzą wspierające się sieci. Nie tylko w stolicy i dużych miastach, ale również w mniejszych miejscowościach.

Ale tylko nielicznym udało się przetrwać wszystkie zawieruchy polityczne: zmiany I sekretarzy PZPR, Gierka, Kanię, czystki pogierkowskie, Jaruzelskiego, czystki stanu wojennego, Rakowskiego, porażki SLD w 1997 i 2005 r. Kariera Mariana Frąckiewicza, szefa toruńskiej rady miasta z SLD jest taką soczewką, w której skupiają się ostatnie cztery dekady lewicy.

Czytaj także: Rodzinne sentymenty szefa rady miasta

"Zawsze funkcjonowałem wśród ludzi"

O Frąckiewiczu w Toruniu mówi się dobrze lub wcale. Próbowałem dotrzeć do obecnych i byłych działaczy PZPR i SLD, z którymi współpracował. Część rzucała słuchawką, słysząc nazwisko szefa rady miasta. Nawet ci, którym zaszedł za skórę. Spotkałem również takich, którzy byli gotowi na rozmowę o Frąckiewiczu. Po namyśle rezygnowali.

- Dziwi się pan? - pyta Krzysztof Makowski, były radny SLD. - To jeden z najpotężniejszych ludzi w Toruniu. Kto chciałby podpaść Frąckiewiczowi? Kto podpada Marianowi, podpada jego przyjacielowi - Michałowi Zaleskiemu. Czy ma wrogów? Ma więcej wrogów niż przyjaciół, chociaż jest powszechnie przyjmowany i poważany. Czy szczerze, to już inna sprawa. Nie ma życia usłanego różami.

Frąckiewicz jako 21-latek zapisał się do PZPR. - Byłem szefem zarządu zakładowego Związku Młodzieży Socjalistycznej w Apatorze - wspomina. - Normalną wtedy rzeczą było, że młodzieżowym działaczom proponowano wstąpienie do partii. I bez większych oporów wyraziłem zgodę. Nigdy nie zajmowałem żadnych funkcji w partii, nigdy nie byłem funkcyjnym w partii. Tamte lata były związane z moim rozwojem i karierą młodzieżową.

I piął się do góry. Obecny europoseł Janusz Zemke, ówczesny szef zarządu wojewódzkiego ZMS w Bydgoszczy zaproponował mu stanowisko kierownika wydziału w Bydgoszczy. Stamtąd znów trafił do Torunia, gdzie został wybrany szefem zarządu miejskiego Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. W kolejnych latach został wiceszefem, a następnie szefem zarządu wojewódzkiego ZSMP. To było zwieńczeniem jego młodzieżowej kariery i ugruntowaniem pozycji.

Dwa dni przed Wigilią Bożego Narodzenia w 1979 r. wszedł do egzekutywy komitetu wojewódzkiego PZPR w Toruniu. Stał się jedną z pierwszoplanowych osób w Toruniu i województwie toruńskim. Był delegatem na VIII zjazd PZPR w lutym 1980 r.

- Moje wejście do egzekutywy było z klucza jako przewodniczącego zarządu wojewódzkiego ZSMP i szefa Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej - mówi Frąckiewicz. - Odbywało się to oczywiście w sposób formalny poprzez wybór. Odpowiadałem przed partią za ruch młodzieżowy. Żadne inne zadania w terenie - np. jeżdżenie po województwie i przekonywanie ludzi do socjalizmu - nie były moją rolą. To nie nie przekładało na większe wpływy lub przywileje czy też obowiązki. Nie byłem z tej racji traktowany inaczej, natomiast w jakiś sposób uznawany, odnosząc do dzisiejszej sytuacji, jako przewodniczący rady miasta czy wiceprzewodniczący.

Czy współpracował z wydziałem spraw wewnętrznych urzędu wojewódzkiego? Czy jako członek egzekutywy dostawał raporty SB o sytuacji politycznej i walce z opozycją? - Nigdy nie było takiej potrzeby - odpowiada Frąckiewicz. - Absolutnie nie była to sfera mojego działania. Nie wiem, czy do egzekutywy wpływały raporty SB o ówczesnej sytuacji politycznej. Do mnie nie dostarczano takich rzeczy. Nigdy SB o żadne opinie i informacje się do mnie nie zwracało.

Frąckiewicz podkreśla, że po 1989 r. nigdy nie spotkał się z zarzutami za działalność w okresie PRL. - Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że nigdy nikogo nie skrzywdziłem w tym sensie, że wyrażałem jakieś nieprawdziwe opinie, że komuś coś sugerowałem - zaznacza.

W PRL pełnił liczne funkcje kierownicze. Na wszystkie stanowiska uzyskał rekomendację komitetu miejskiego PZPR w Toruniu. Na swojej stronie internetowej pisze: "Robiłem różne rzeczy: pracowałem w ruchu młodzieżowym, przemyśle, służbie zdrowia, prywatnym biznesie, ubezpieczeniach, administracji państwowej. Zawsze funkcjonowałem wśród ludzi, zajmując się rozwiązywaniem ich problemów". Był wicedyrektorem Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Toruniu, wicedyrektorem wydziału zdrowia i polityki społecznej Urzędu Wojewódzkiego w Toruniu, dyrektorem ds. inwestycji zakładów elektronowych Unitra-Toral.

- Był typowym komunistycznym dyrektorem - mówi jeden z jego współpracowników z lat 80.

Leszek Bohl, utytułowany maratończyk i wózkarz był w latach 80. szefem wojewódzkiego Ośrodka Łączności Ligi Obrony Kraju: - Musiałem zorganizować dla klubów łączności płytki laminat. To był wówczas rarytas niezwykle cenny i drogi. Pochodzący wyłącznie ze stref dewizowych. Od ręki pomógł, jak dowiedział się, że to dla potrzeb klubów łączności.

- To typowy karierowicz, który potrafi bronić fotela - uważa Zbigniew Kowalczyk, toruński działacz Polskiej Partii Socjalistycznej. - Wielu ludzi lewicy w Toruniu mówi o nim nieprzychylnie. Potrafi bronić swojego miejsca, gdzie się usadowił. To człowiek, który potrafi się ustawić.

Radny wszystkich kadencji

- Funkcjonuję na szczeblu miejskim 33 lata - mówi Frąckiewicz.

Przed 1989 r. był radnym wojewódzkim, a w ostatniej kadencji wiceszefem miejskiej rady narodowej. Zasiada w toruńskiej radzie miasta nieprzerwanie od 1990 r. Wówczas dostało się do niej trzech radnych działających wcześniej w radzie narodowej. - Trwało to krótko i szybko zostałem sam - mówi Frąckiewicz.

- Jego dwaj koledzy już w czasie tej pierwszej kadencji zaczęli dystansować do ugrupowania, które ich do rady wprowadziło - mówi Krystyna Dowgiałło, radna niezrzeszona (wcześniej PO). - Wtedy Frąckiewicz był solistą i nie skusiło go zmienianie barw politycznych.

Makowski: - Podczas pierwszych wolnych wyborów został wybrany, więc nie było tak źle ze społeczną oceną jego działalności przed 1989 r.

- Kiedy w 1990 r. zostałam radną, on był doświadczonym radnym - mówi Dowgiałło. - Wszyscy, którzy wtedy dostali się do rady miasta, byli na początku bardzo naiwni. Chcieliśmy urządzić Toruń po swojemu i po ludzku, ale nie mieliśmy świadomości - łącznie z ówczesnym prezydentem - barier, jakie będziemy na swojej drodze będziemy napotykali. On taką świadomość i wiedzę miał. Wiele w 1990 r. się zmieniło, ale nie całe ustawodawstwo. To się działo stopniowo i powoli. Ustawa samorządowa to była nowa rzecz, ale wszystkie ustawy dotyczące gospodarki przestrzennej czy mienia komunalnego było jeszcze rodem z PRL. Frąckiewicz miał wiedzę w wielu dziedzinach miasta, której myśmy nie mieli.

Dowgiałło wspomina, że z postkomunistycznej listy w 1990 r. do rady dostało się trzech rajców. - I tylko Frąckiewicz się do dzisiaj ostał - mówi radna.

- Wyżywał się w radzie w gospodarce komunalnej, poruszał się w niej bardzo biegle - mówi Makowski. - Bardzo angażował się w sprawy, do których miał osobisty stosunek, co nie znaczy, że miał w nich osobisty interes. Potrafił rozsądnie argumentować. W okresie 1994-1998, gdy SLD miał duży klub, umiał przekonać do swoich racji kilkadziesiąt osób. W 1994 r. ten klub w całości powstał dzięki osobistemu zaangażowaniu Mariana. Przed wyborami przyszedł do mnie i zaproponował kandydowanie, pokonał wszystkie moje opory, jakie miałem. Wciągnął mnie w politykę. Był jednym z filarów klubu i jego przewodniczącym. Liczyliśmy się z jego opinią.

- To nie jest osoba łatwa do współpracy - mówi Waldemar Przybyszewski, radny PO. - Ma zdanie, słucha, ale realizuje swój cel. Często się różnimy.

- Ma niebywały talent do argumentowania - mówi Dowgiałło. - Chyba na którejś z sesji to powiedziałam publicznie, że ma talent do uargumentowania wszystkiego, co chce uargumentować i umie odwrócić kota ogonem. Jest to czasem działanie, które może innych denerwować, ale to pozytywne z jego punktu widzenia, czyli osiągnięcia skuteczności. Frąckiewicz czasami stosuje chwyty propagandowe i populistyczne w argumentowaniu swoich koncepcji, ale nie jest osobą radykalną. To nie jest osoba, która z uporem dążyła do postawienia na swoim, umie negocjować i ustąpić. Nie przypominam sobie między nami jakichś sytuacji konfliktowych.

Śmiertelna pułapka w Elpolu

Nadchodzi 1989 r. Frąckiewicz odchodzi z Unitry Toral. W jakich okolicznościach? - Po nieudanym konkursie na dyrektora Toralu, gdzie koledzy dali mi wyraźnie do zrozumienia, że nie życzą sobie kogoś z taką przeszłością, odszedłem. Dzisiaj z tymi ludźmi rozmawiam - mówi.

Wraz z działaczami PZPR i ruchu młodzieżowego m.in. z Toralu Frąckiewicz w 1989 r. zaczyna rozkręcać zakład montażu aparatury elektrycznej Elpol. - To był początek transformacji, początek wolnej inicjatywy - opowiada. - Elpol działał nie tylko w branży elektronicznej. Zajmowaliśmy się również handlem, aby żyć i przetrwać w tamtym trudnym czasie, szukaliśmy również możliwości rozwoju produkcyjnego.
25 stycznia 1991 r. Piątek, godz. 13. W tapicerni Elpolu przy ul. Mostowej w Toruniu pracownicy przykrawali piankę poliuretanową. Twardszą od tej, z którą poprzednio mieli do czynienia. W pewnym momencie krajalnica zaczęła iskrzyć. Na piance pojawiły się języki ognia. Płomienie rozeszły się po zakładzie w szaleńczym tempie. Nagle nastąpił potężny wybuch.

Frąckiewicz był szefem zakładu od lipca 1990 r. Tego dnia przebywał w delegacji. Po powrocie, późnym wieczorem dowiedział się o pożarze.

- Pożar w Elpolu był najtragiczniejszym momentem w moim życiu - mówi Frąckiewicz. - Ta trauma pozostaje do dzisiaj. To jest przeżycie, któremu nikomu nie życzę. Nie chciałbym, aby ktokolwiek tego doświadczył.

Biegły: "Ten największy wybuch (…) mógł być wybuchem oporów w przewodzie wentylacyjnym. Ta krajarka w tych rozmiarach, przy tej technologii nie powinna się tam znajdować". W opinii czytamy: "straż pożarna nie wydałaby zezwolenia na prowadzenie działalności tapicerskiej w tych warunkach, gdzie u góry są pomieszczenia biurowe". Tapicerzy wybiegli z zakładu. Rajmund Sulik i Wiesław Korthals, dyrektorzy Elpolu w ostatniej chwili zbiegli z biura po schodach. Ale nie wszyscy. Nad płonącą tapicernią w śmiertelnej pułapce znaleźli się: pracownicy Elpolu - księgowi Elżbieta C. i jej ojciec Bolesław Szybisty, sekretarka Maria Kamińska-Pich, która za kilka dni miała świętować 30. urodziny, a także Krystyna Tomala, znana i ceniona torunianka, która rozpoczęła budowę pierwszej w Polsce fabryki płatków kukurydzianych w Toruniu, była dyrektorka wydziału zdrowia urzędu wojewódzkiego. Firmę przy Mostowej odwiedziła jako interesantka.

Tumany dymu robiły się coraz gęstsze. Prędko w ogniu znalazł się cały warsztat i klatka prowadząca na piętro do biura. "Wyjeżdżający ze strażnicy przy ul. Legionów strażacy widzieli unoszący się nad starówką słup dymu" - pisały wówczas toruńskie "Nowości". Po dziewięciu minutach od wybuchu pożaru dotarł pierwszy wóz strażacki. Uwięzieni w biurach próbowali się wydostać. Przez zbyt gęsty dym i płomienie mieli problem w dotarciu do klatki schodowej. W oknach zaś były kraty, których nie udało się wyjąć w porę. Zostały tydzień wcześniej wymienione ze stałych na mocowane śrubami. Pożar jednak rozprzestrzenił się tak szybko, że nie było czasu, aby je odkręcić.

Jeszcze przed strażakami na ratunek uwięzionych rzucili się mieszkańcy sąsiedniej kamienicy - ojciec i syn zaczęli wyginać kraty, żeby wyciągnąć z biur Elżbietę C. i Bolesława Szybistego. Udało się uratować tylko kobietę. Wynieśli ją strażacy. Trafiła na intensywną terapię z poważnymi oparzeniami skóry twarzy, szyi, obu rąk, podudzia, ramienia i dróg oddechowych. Pozostałe trzy osoby udusiły się w oparach toksycznego dymu i spłonęły.

Sekcja zwłok jednej z osób wykazała, że każdy z czynników - płomienie, tlenek węgla i cyjanki - mógł spowodować zgon, gdyby działał na ciało osobno. "Obawialiśmy się, że podczas wynoszenia się rozleci" - zeznawali później strażacy. Ofiary musiały straszliwie cierpieć. W trakcie sekcji zwłok w ich drogach oddechowych potwierdzono obecność sadzy. A to oznacza, że spłonęły żywcem, zachowując pełną świadomość. "Z chwilą naszego przybycia już nie żyły" - tłumaczyła straż pożarna.

Dowgiałło: - Byłam przejęta tą tragedią, bo spłonęła tam Krystyna Tomala, ceniona torunianka, żona mojego wykładowcy na studiach, którego zawsze wysoko ceniłam. Tym pożarem żyło całe miasto, bo to był wielki dramat.

Tragedia odbiła się szerokim echem. Ówczesny wojewoda toruński Andrzej Tyc pisał: "pożar (…) uwidocznił poważne nieprawidłowości w zabezpieczeniu przeciwpożarowym, w tym ewakuacyjnym, obiektu". Zobowiązał komendanta wojewódzkiego straży pożarnej do przeprowadzenia kontroli stanu ochrony przeciwpożarowej we wszystkich prywatnych obiektach produkcyjnych, handlowych i usługowych na terenie miast województwa toruńskiego. Kondolencje rodzinom zmarłych w lokalnej prasie składał ówczesny prezydent Torunia Jerzy Wieczorek.

Sąd uznał Frąckiewicza za winnego i skazał na półtora roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata. Został oskarżony o to, że jako dyrektor Elpolu nie opracował podstawowych uregulowań regulaminowych, "analiz zagrożenia pożarowego zakładu w tym klasyfikacji pomieszczeń w zakresie zagrożenia pożarem i wybuchem", nie zapewnił sprzętu przeciwpożarowego w pomieszczeniach biurowych i tapicerni i nieprawidłowo umiejscowił pomieszczenia tapicerni i biurowe, które nie spełniały wielu "norm technicznych w zakresie ochrony przeciwpożarowej" Sąd nakazał mu zapłacić 2 mln zł grzywny i 500 tys. zł na cele społeczne - remont Szkoły Podstawowej nr 19 i 700 tys. zł kosztów postępowania. Dla porównania: Frąckiewicz zarabiał wtedy 4 mln zł miesięcznie. Ostatecznie nie odwołał się od wyroku skazującego, który 11 października się uprawomocnił.

- Proszę jednak pamiętać o tym, że w Elpolu pracowałem wraz z kolegami z PZPR i z ruchu młodzieżowego - mówi Frąckiewicz. - Proces i wyrok w tej sprawie był doskonałą okazją do pokazania, że czegoś nie dopilnowaliśmy, że czegoś nie zrobiliśmy, nie dopełniliśmy obowiązków.

- Abstrahując od konsekwencji prawnych, to myślę, że Frąckiewicz przeżył to po ludzku, bo dla niego państwo Tomalowie też nie byli obcymi ludźmi - przyznaje Dowgiałło. - Nie byliśmy zaprzyjaźnieni na tyle, aby prywatnie o tym rozmawiać, jak się czuje z tego powodu. Chodził wtedy przybity.

Rewizja po linii partyjnej?

Akta dotyczące pożaru w 1992 r. na dwa tygodnie wypożyczyła Akademia Medyczna w Bydgoszczy, aby je wykorzystać do prac badawczych zespołu medycyny sądowej. Ale to nie był koniec sprawy. Nadchodzi marzec 1994 r. Przy władzy pół roku jest już koalicja SLD-PSL. Premierem jest Waldemar Pawlak, a ministrem sprawiedliwości i jednocześnie prokuratorem generalnym Włodzimierz Cimoszewicz z SLD. Akta sprawy zaczynają wędrować między sądami. - Organa same z siebie wróciły do tej sprawy - takiej wersji trzyma się dziś Frąckiewicz. - Uznały, że zostało naruszone prawo wobec mnie. Nie było to z mojej inicjatywy. Bez mojego udziału.

Czyżby? W 1994 r. do sądu wpłynął wniosek o wznowienie postępowania, który złożył adwokat Frąckiewicza. Sąd jednak oddalił wniosek. Dlatego też Frąckiewicz złożył zażalenie w tej sprawie do sądu apelacyjnego. Jego adwokat wskazywał wówczas , że wyrok zapadł 4 października 1991 r., a dziewięć dni wcześniej została przyjęta nowelizacja ustawy o ochronie przeciwpożarowej. Zniknęły z niej przepisy karne dotyczące zaniedbania obowiązku zabezpieczenia przeciwpożarowego obiektów.

Czy zależało na ocaleniu mandatu radnego? A może zaczynał pracę, w której wymagana była niekaralność? Frąckiewicz trzyma się jednak swojej wersji, że do ponownego rozpatrzenia sprawy doszło nie z jego inicjatywy.

Sprawą kolejno zajmowały się sądy wojewódzki i apelacyjny właśnie z inicjatywy Frąckiewicza. Oba uznały, że w tym przypadku zaszło do oczywistej obrazy przepisów prawa karnego, co może być podstawą do wszczęcia rewizji nadzwyczajnej przez Sąd Najwyższy. Zgodnie z ówczesnymi przepisami o rewizję mogli występować m.in. minister sprawiedliwości. Rewizja nadzwyczajna była narzędziem w rękach ministra sprawiedliwości, politycznym reliktem oddziaływania państwa totalitarnego, jakim był PRL, na wymiar sprawiedliwości. W III RP ministra sprawiedliwości pozbawiono takiego wpływu na sądy, przywrócono zaś możliwość odwoływania się od prawomocnych wyroków w postaci kasacji.

Sprawy nabrały tempa we wrześniu 1994 r. Wówczas do prokuratury wojewódzkiej wpłynął wniosek o wniesienie rewizji nadzwyczajnej. Miesiąc później za pośrednictwem prokuratury apelacyjnej został skierowany do Ministerstwa Sprawiedliwości i uznany za zasadny. Wyrok Sądu Najwyższego zapadł już w styczniu 1995 r. Sędziowie zmienili wyrok i uznali, że: "czyn przypisany oskarżonemu wypełnia znamiona wykroczenia". Umorzyli postępowanie karne, bo wykroczenie z 1991 r. wówczas już się przedawniło. Makowski: - Nic nie wiedziałem o rewizji. Marian nie wracał do sprawy. Myślę, że miał poczucie, że uczestniczył w wielkiej tragedii. Blisko na ten temat nigdy nie rozmawialiśmy.

W rozprawie wzięli udział sędziowie Leszek Kubicki, Andrzej Konopka i Józef Mikos, związani z PRL. Kubicki w SN był człowiekiem ekipy PZPR, w latach 1996-1997 ministrem sprawiedliwości w rządzie Cimoszewicza. Konopka ukończył studia na UMK. W latach 70. i 80. był sędzią we Włocławku - w sądzie powiatowym i wojewódzkim. Mikos był natomiast związany z komunistycznym resortem sprawiedliwości PRL w latach 80.

- Ten wyrok został skasowany przez ministra sprawiedliwości nie z mojej opcji politycznej - tłumaczy Frąckiewicz. - Wtedy ministrem był chyba ktoś z AWS-u. Nie pamiętam nazwiska. Na pewno to nie był minister SLD. Nie wiem, po co chce pan to rozdrapywać. Będą to czytali ludzie, który doświadczyli tej tragedii. Żadnych w tym interwencji nie było. Rozegrało się to wszystko po stronie prawnej i proceduralnej.

Frąckiewicz być może miał na myśli Aleksandra Herzoga, który podczas rozprawy w Sądzie Najwyższym reprezentował prokuraturę apelacyjną, a na początku lat 90. był pierwszym solidarnościowym prokuratorem generalnym. AWS powstała zaś w czerwcu 1996 r.

W marcu 1995 r. z Centralnego Rejestru Skazanych zniknęła adnotacja o sprawie karnej. Frąckiewicz odzyskał grzywnę. Po denominacji - 200 zł. - Wyrzutów sumienia nigdy nie miałem, że doszło do takiej tragedii - mówi Frąckiewicz. - Tragedia jest zawsze zbiegiem wielu okoliczności. Trwało śledztwo. Wszystko zostało perfekcyjnie wyjaśnione. Nie mogę się winić za coś, co powstało wskutek tego, że chciało się robić dobrze. Przecież tworzyliśmy tam miejsca pracy, zatrudnialiśmy ludzi.

- PSL i SLD z przyczyn historycznych są bardzo lojalni wobec siebie i sobie nawzajem pomagają - podkreśla Dowgiałło. - I bez względu na poziom zawinienia swoich członków, starają się zawsze wyciągnąć do nich rękę i im pomóc. To taki obyczaj tych partii. Być może wywodzi się stąd, że członkostwo w nich tworzyło więzi towarzyskie i kumpelskie. Oni się nawzajem popierają i przez to mają twardy elektorat. Ich elektorat wie, że jak się komuś noga powinie, to towarzysze i koledzy ruszą z odsieczą. Natomiast w ugrupowaniach, które pojawiły się po 1990 r., które tworzyły się po rozpadzie komitetu obywatelskiego, po 1992 r., tego obyczaju nie ma.

Każdy chciałby mieć takiego przyjaciela

Przyjaźń Frąckiewicza i Zaleskiego trwa od kilkudziesięciu lat. Ich drogi przez ten czas nigdy się nie rozeszły. To idealna symbioza. - To nie jest taka szorstka i męska przyjaźń jak Kwaśniewskiego i Millera - mówi Makowski. - Czasami żartuję, że raz w życiu chciałbym mieć takiego przyjaciela, jak oni mają siebie nawzajem. Można im tego zazdrościć. Tam, gdzie Marian, tam jest i Michał. I odwrotnie. Razem działali w PZPR oraz Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Marian był i nadal jest szefem rady nadzorczej Młodzieżowej Spółdzielni Mieszkaniowej, a Michał - prezesem. Michał zakładał spółdzielcze towarzystwo ubezpieczeniowe Filar i wszedł do jego rady nadzorczej. Marian zaś kierował toruńskim oddziałem tejże firmy. Teraz Marian jest szefem rady miasta, a Michał - prezydentem.

- Przeszliśmy z Michałem różne, lepsze i gorsze czasy, często mając odmienne poglądy na wiele spraw, ale to nas nigdy nie poróżniło - mówi Frąckiewicz. - Najważniejsze jest to, że potrafiliśmy ze sobą zawsze rozmawiać i wspólnie działać. Nie jest to szorstka przyjaźń, ale nie jest też ani wylewna, ani na pokaz. Po prostu znamy się tyle lat, wiemy, co o sobie myśleć, wiemy, co możemy razem zrobić. Łączyło nas coś innego - chęć wspólnego działania dla innych, czyli aktywność społeczna.

Poznali się w ruchu młodzieżowym. - Dzisiaj się patrzy na to, że myśmy w ZSMP nic nie robili - mówi Frąckiewicz. - Ale tych działań było mnóstwo m.in. organizowanie czasu wolnego młodzieży, turniejów, konferencji. Działałem w sektorze młodzieży robotniczej w zakładach przemysłowych, a Michał w sferze kultury. To był czas naszych największych osiągnięć w działalności kulturalnej: ogólnopolski festiwal teatrów jednego aktora, ogólnopolski przegląd piosenki młodzieżowej. Robiliśmy to z Michałem.
Pomagają sobie podczas wyborów samorządowych. - W dwóch ostatnich wyborach prezydencki komitet Czas Gospodarzy nie wystawił mocnych kandydatów na Bydgoskim - mówi Wojciech Peszyński, politolog UMK i były działacz lewicy w Toruniu. - To ukłon w stronę Frąckiewicza. W latach 90. Bydgoskie było naturalnym okręgiem Zaleskiego. Przeniósł się na Skarpę i lewobrzeże, żeby nie utrudniać wejścia do rady Frąckiewiczowi.

Zaleski wspierał Frąckiewicza, gdy ten bez skutku startował do Senatu w 2011 r.: "Wiem, że nadal, w każdej roli społecznej, będziesz swoje działania kontynuował z właściwą Ci konsekwencją i uporem. Jestem przekonany, że Twoje ponaddwudziestoletnie doświadczenie w toruńskim samorządzie, umiejętność budowania porozumienia dla słusznej sprawy oraz jednoczenia ludzi pozwolą Ci skutecznie i efektywnie wypełniać mandat Senatora RP".

Frąckiewicz zaś na stronie www pisał wtedy: "Dla dobra mieszkańców jestem razem z Prezydentem Michałem Zaleskim i tak już pozostanie".

- Wydaje mi się, że tę przyjaźń, można by określić tak: Frąckiewicza bardziej interesuje interes, a przy Zaleskim może się utrzymać - uważa Kowalczyk.

Spółdzielca i ubezpieczyciel

W 1989 r. Frąckiewicz zaczął aktywnie działać w spółdzielczości mieszkaniowej. Został przewodniczącym rady nadzorczej Młodzieżowej Spółdzielni Mieszkaniowej, której od 1986 r. prezesował Zaleski. Tę funkcję pełni do dziś. Na swojej stronie www pisze: "Z drogi walki o polską spółdzielczość nigdy nie zejdę". Frąckiewicz na początku lat 90. zakładał z Zaleskim towarzystwo ubezpieczeniowe Filar. Korporację spółdzielczą. Spółdzielnie ubezpieczały w niej swój majątek. Jednym z jej założycieli była MSM.

- To był pomysł środowiska spółdzielczego na zmiany w polityce ubezpieczeniowej - mówi Makowski, który pracował w latach 1998-2006 jako zastępca Frąckiewicza.

- Zaproponowano mi organizację oddziału w Toruniu - mówi Frąckiewicz. - Zacząłem uczyć się ubezpieczeń. Wówczas w Polsce mało kto o nich wiedział. Ukończyłem podyplomowe studia na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Uczyłem się, pozyskiwałem klientów. O tyle był to łatwiejszy proces, bo znałem środowisko spółdzielców. Do dziś to pozostała jedna z podstawowych nisz dla Uniqi.

W międzyczasie Filar został sprzedany i przekształcony w towarzystwo ubezpieczeniowe Uniqa. Szefem toruńskiego oddziału został Frąckiewicz. Odszedł z niego w 2011 r. w specyficznych okolicznościach. - W latach 90. byłem zaskoczony, że miasto ubezpieczało w Filarze, w małej wówczas firmie ubezpieczeniowej, budynki komunalne - mówi Kowalczyk. - Choć wtedy rządziła w mieście przecież prawica.

W latach 90. Frąckiewicz posługiwał się podwójną wizytówką: z jednej strony jako wiceszef rady miasta, a z drugiej - jako dyrektor ubezpieczalni. - Legendarna wizytówka - śmieje się Makowski. - Ale to prawda. Miał podwójną wizytówkę. Nawet była z tego mała afera. Szybko ją jednak wyrzucił je do kosza i zrobił dwie odrębne. Machnął taką głupotę, ale 20 lat temu robiliśmy wiele głupot, które dzisiaj nie przychodzą nam do głowy.

Frąckiewicz: - Tak, miałem podwójną wizytówkę. Nie wymyśliłem jej, podpatrzyłem u innych. Szybko się jej pozbyłem. Niewiele osób ją widziało.

- Działalność biznesowa Frąckiewicza jest okryta wieloma tajemnicami - mówi Przybyszewski. - Bycie przewodniczącym rady miasta i prowadzenie działalności gospodarczej powoduje, że ludzie się przyglądają się, również radni, jak radny może być tak zaradny. Jest wiele pytań, na które dotychczas nie udzielono odpowiedzi, jak kwestia ubezpieczania majątku gminnego. Jest coś na rzeczy? Nie wiem. Chciałbym się dowiedzieć, czy ubezpieczanie majątku gminnego jest w sferze zainteresowań jednego z najbardziej obrotnych brokerów czy nie? Mamy do czynienia z niejasnymi interesami? Nie wiem. Ale dobrze by było, gdyby szef rady odpowiedział na te pytania.

- Funkcje zawodowe Frąckiewicza albo nie zahaczały o interes miasta, albo są tak niewidoczne, że nie da się tego zauważyć - przyznaje Dowgiałło.

- Nie jest tajemnicą, że przetoczyła się swego czasu batalia przez Toruń, że Filar proponował najlepsze warunki dla ubezpieczenia majątku gminy, w tym jego spółek - mówi Frąckiewicz. - Ubezpieczaliśmy je. Larum podnosił radny Roman Półtorak, że to nie powinienem pracować w firmie, która ubezpiecza majątek gminy. Ale w przypadku Filara i Uniqi nie było sprzeczności interesów. Nie pośredniczyłem jako MF Broker w ubezpieczaniu majątku gminy i komunalnych spółek.

W grudniu 2010 r. poszedł na swoje. Założył firmę MF Broker. Jest ubezpieczeniowym agentem i brokerem, która zajmuje się sprzedażą ubezpieczeń. Z roku na rok radzi sobie coraz lepiej. Za 2011 r. wykazał 254 tys. zł przychodu, rok później - 389 tys. zł, a w ub.r. - 422 tys. zł. Od wielu lat plasuje się trójce najbogatszych rajców w toruńskiej radzie. - Dziś mówi się, że lewicowym nie może być ktoś, kto zarabia ponad 300 tys. zł - mówi Makowski. - Przypomnę, że protoplaści lewicy - Karol Marks czy Fryderyk Engels - nie byli jednak biedni. Problem w tym, czy współczesny polityk używa idei i wartości lewicy jako podstaw swojego działania, czy jedynie jako wygodnych narzędzi.

Uniqa rozwiązała umowę z Frąckiewiczem we wrześniu 2010 r. za porozumieniem stron. W styczniu 2010 r. w kasie toruńskiego oddziału został wykryty niedobór. Śledczy ostatecznie ustalili, że wyparowało ok. pół miliona zł. Prokuratura rejonowa postawiła zarzuty pracownicom firmy - Renacie K. i Katarzynie G. Za przywłaszczenie kwoty o znacznej wartości grozi im teraz do 10 lat pozbawienia wolności. Jaki to ma związek z Frąckiewiczem? W trakcie procederu kierował toruńskim oddziałem firmy. Ale to nie wszystko. Renata K., która jest oskarżana o przywłaszczenie pieniędzy, jest żoną Wojciecha K., kuzyna Frąckiewicza. Zaraz po tym, gdy sprawa wyszła na jaw, Frąckiewicz powiadomił centralę Uniqi, ale nie zwolnił żony kuzyna, zawarł z nią ugodę i przesunął na inne stanowisko.

- Więzi formalnie są - mówił Frąckiewicz "Pomorskiej", gdy opisaliśmy sprawę przywłaszczenia. - Tata miał jedenaścioro rodzeństwa, mam sporą rodzinę. Te więzi naprawdę mam, chcesz - wierz, nie chcesz - nie wierz, bardzo luźne i nie wiem, co się z rodziną dzieje. Poza bratem i siostrą.

Czy sprawa przywłaszczenia miała wpływ na jego odejście z Uniqi? - Też, niewątpliwie, ale nie na tyle znaczący, abym musiał z tego powodu odchodzić - mówi Frąckiewicz. - Nosiłem się z odejściem, bo źle się pracuje z ludźmi, którzy mają po dwadzieścia parę lat, wiedzą najlepiej, jak i co robić, nie znając rynku, realiów, jak trzymać palec w odpowiednim miejscu właścicielowi, bo właściciel oczekuje tylko zysku. Zostałem jedynym dyrektorem z szesnastu, który nie został przez nich usunięty. To o czymś świadczy.

"Daleko idąca samodzielność"

W tym, jak Frąckiewicz wykonuje kierownicze obowiązki - w zakładach pracy czy w radzie miasta - można znaleźć jedną, wyraźną analogię. Jego specyficzne podejście do podwładnych, współpracowników i obowiązków. Jedni nazywają je bardzo swobodnym, inni wręcz - luzackim.

Jakim pracodawcą był Frąckiewicz? - Dla mnie idealnym - odpowiada Makowski. - Dał mi ogromną swobodę, wyznaczył bardzo szerokie pole odpowiedzialności i działania i obdarzał mnie pełnym zaufaniem. Jego praca w znacznym stopniu polegała na podróżach, naradach i konferencjach.

Pierwszy przykład. Podczas rozprawy w sprawie pożaru w Elpolu prokurator pytał Frąckiewicza dyscyplinę panującą w firmie. "W moim zakładzie nie było rozprężenia, wśród pracowników była daleko idąca samodzielność pracowników (…) nie sporządziłem podstawowych uregulowań (…) w zakresie czynności bezpieczeństwa bhp nikt nie miał na piśmie" - czytamy w aktach.

Wiesław Korthals, dyrektor ds. technicznych Elpolu zeznał: "Tapicernia była mnie podporządkowana. Nie miałem zakresu czynności na piśmie. Dyrektor ustnie określił mi zadania (...) Nie wiem, kto w zakresie czynności miał sprawy bhp i ppoż". Frąckiewicz tłumaczył się przed sądem: "Powinienem sporządzić zakresy czynności dla zastępców. Spółka była nowym tworem, rozwijającym się i dlatego nie sporządziłem zakresów czynności (…) Obecnie są ustalane zakresy". "Nowości" pięć dni po pożarze pisały: "Zdaniem strażaków w dniu pożaru gaśnic nie znaleziono. Nie zostały także wytyczone drogi ewakuacyjne".

Drugi przykład. Przywłaszczenie ok. 500 tys. zł z toruńskiego oddziału Uniqa w latach 2006-2010, kiedy tą jednostką kierował Frąckiewicz. Biegły, którego powołała Prokuratura Rejonowa Toruń Centrum-Zachód, wskazał, że szkoda dla Uniqa została wyrządzona w wyniku braku przestrzegania przepisów ustawy o rachunkowości. Gdy pisaliśmy o tym przywłaszczeniu, Frąckiewicz mówił nam: - Mnie nie zarzucono nieprzestrzegania procedur w firmie. Być może chodzi o to, że kontrole, które sprawowała Uniqa poprzez swoje służby, nie do końca wywiązywały się z przyjętych procedur.

Jednak zgodnie z ustawą o rachunkowości "kierownik jednostki ponosi odpowiedzialność za wykonywanie obowiązków w zakresie rachunkowości określonych ustawą, w tym z tytułu nadzoru, również w przypadku, gdy określone obowiązki w zakresie rachunkowości (…) zostaną powierzone innej osobie za jej zgodą". Śledczy jednak nie uznali, że w tym przypadku zachodzi taka przesłanka. - Innym osobom związanym z działalnością pokrzywdzonego nie zostały postawione zarzuty i tym samym nikt poza podejrzanymi nie został objęty aktem oskarżenia - poinformowała nas prokurator Anna Markuszewska po zamknięciu postępowania. Akt oskarżenia w kwietniu został skierowany do Sądu Okręgowego w Toruniu.

- Marian ma specyficzne podejście do ludzi - mówi Makowski. - Do każdego natychmiast mówi po imieniu. Łatwo nawiązuje pierwszy kontakt. Jako szef nie był człowiekiem pryncypialnie wymagającym. Moim zdaniem to był szef-ojciec. Ale byłem w specyficznej sytuacji jako jego zastępca. Odróżniałbym jednak luz od braku nadzoru. To są dwie różne rzeczy.

Trzeci przykład. - Na jednej z sesji zwróciłam mu uwagę, by nie mówił do radnych po imieniu, bo obrady to sytuacja oficjalna, a nie prywatna - mówi Dowgiałło. - Szybko przechodzi na "ty". Ma tendencję do skracania dystansu i luzackiego podejścia do prowadzenia sesji. Ma taki charakter.

"Sport zawsze mnie kręcił"

- Spotykam go na siłowni, dba o aktywność fizyczną, chyba przestał palić, gra w squasha, biega - mówi Peszyński. "Jestem stałym kibicem na obiektach sportowych, a w wolnych chwilach jeżdżę na nartach, gram w tenisa i hokeja" - pisze na swojej stronie www Frąckiewicz: - Sport w moim życiu jest bardzo ważny. Byłem mistrzem Polski w przełajach, biegałem z Bronkiem Malinowskim. W Wiśle Toruń grałem w koszykówkę. Uprawiałem wiele dyscyplin. Zawsze miałem predyspozycje do sportu.

Za jeden ze swoich ostatnich sukcesów uznaje zdobycie patentu kapitana jachtowego i opłynięcie Przylądka Horn. Pływał po morzach i Oceanie Atlantyckim. "Ze względu na moje pasje wszyscy, którzy rozwijają sport są moimi przyjaciółmi" - pisze o sobie. Kowalczyk: - Kiedyś zwróciłem się do niego o pomoc. Moja córka jest wicemistrzem Polski w judo. Studiuje na AWF w Gdańsku. Zapytałem, czy miasto nie mogłoby jej jakoś wesprzeć, bo od dłuższego czasu jestem bezrobotny. Odpowiedział, że gdyby to było w Bydgoszczy, to by się coś znalazło. Wtedy mu powiedziałem, że w Bydgoszczy nie ma tego kierunku i tej dyscypliny. Na tym się skończyło.

Frąckiewicz pomaga niepełnosprawnym sportowcom. Wspiera m.in. niepełnosprawnego maratończyka Leszka Bohla. - W 2011 r. po miesiącu prób umówienia się na rozmowę z prezydentem w sprawie rozwoju sportu niepełnosprawnych w Toruniu, zadzwoniłem do biura rady miasta i poprosiłem o spotkanie z szefem rady - wspomina Bohl. - Na drugi dzień otrzymałem telefon z terminem na spotkanie w dniu następnym. Zszedł do mnie na dół. Poświęcił mi 40 minut. Poruszyłem wtedy kwestię dostępu do urzędów pocztowych. Od ręki załatwił dzwonki. Załatwił to, co obiecał: dotacja na dwa rowery i transport na maratony przez cztery lata. Możemy zadzwonić o 20 wieczorem, odbierze, pogada i pomoże. Gdy pomagał bezdomnym i byłym więźniom, nie wstydził się tego. Gdy dziękuję w relacjach z imprez sportowych panu Frąckiewiczowi za jego wsparcie, wielu ludzi z SLD ma mi to za złe i ostrzega mnie przed nim. Ja jednak się na nim nigdy nie zawiodłem.

Frąckiewicz: - Sport niepełnosprawnych to aktywność społeczna i zawodowa. Lubię pomagać ludziom, którzy chcą sobie pomóc. Wspieram Stowarzyszenie Mateusz, które pomaga skazanym i aresztowanym.

Lojalność Frąckiewicza

- Jako sąsiad był w porządku - mówi Peszyński, który mieszkał z nim w jednej klatce. - Zawsze miły i serdeczny. Kilka lat temu był jednak bardziej "czerwony", teraz trochę blaknie ta jego "czerwień".

Cofnijmy się do lat 90. Wówczas w toruńskiej lewicy skupionej w SdRP doszło do sporu o władzę pomiędzy ludźmi z "Szerokiej" (od siedziby Rady Miejskiej SdRP) z "Chełmińską" (od siedziby rady wojewódzkiej SdRP) - ludźmi posła Jerzego Wenderlicha i Waldemara Achramowicza. Frąckiewicz należał do "Szerokiej" skupiającej w większości byłych działaczy PZPR i ZSMP. W połowie lat 90. "Szeroka" zyskała poparcie dużej grupy młodych działaczy SdRP m.in. studentów z ZSP. Na przełomowym zjeździe w Muzeum Etnograficznym, tuż przed głosowaniem Frąckiewicz jednak zdradził kolegów i pozwolił Wenderlichowi zgłosić własną kandydaturę na szefa struktur. Dzięki temu Wenderlich zwyciężył z wewnątrzpartyjną opozycją i zdobył na 20 lat niepodzielną władzę w Toruniu. Drugie skrzypce gra zaś Frąckiewicz.

- Jest trochę jak kiedyś Jan Maria Rokita w PO: bezcenny, by się go pozbyć, ale też niewygodny - twierdzi Peszyński. - Na przykład przez to uwikłanie się w koalicję, z której SLD nie odnosi żadnych profitów.

- Profity? Szefem rady miasta jest członek najmniejszego, trzyosobowego klubu, czy można mówić o większych profitach? - pyta zaś Makowski.

Działacze SLD są rozgoryczeni. Liczyli, że jako koalicjant ugrupowanie otrzyma stołki w urzędzie miasta. - Załapał się tylko Marian - mówią.

- Nic nie poradzę na opinie niektórych, że jestem jako przewodniczący rady miasta jedynym beneficjentem koalicji z Czasem gospodarzy i PiS - mówi Frąckiewicz. - Nigdy nie ingerowałem w decyzje personalnie prezydenta, w to kogo i jak ma zatrudniać, niezależnie, czy był prezesem spółdzielni czy prezydentem. To są jego kompetencje. Moje są zupełnie inne. Jak mnie zapyta o zdanie, to je wyrażam. Beneficjentami tej koalicji jesteśmy w sensie takim, że przez te prawie cztery lata w mieście udało się w miarę spokojnie przebrnąć i wiele zrobić. Również sukcesem SLD jest nowy most drogowy, nowe ulice, sala koncertowa, hala widowiskowo-sportowa i wiele innych projektów. Jeżeli ktoś oczekuje, że z koalicji będzie wyciągał prywatne korzyści, to jest w błędzie. Nie po to chyba zostawaliśmy radnymi. Przynajmniej ja nie po to zostawałem radnym. Dobór kadr musi być na postawie kwalifikacji i umiejętności. No i paru innych cech, które są niezbędne. Przełożony musi mieć bezwzględne zaufanie, a pracownik musi być bezwzględnie lojalny.

W kwietniu Frąckiewicz pojechał z miejską delegacją na kanonizację Jana Pawła II. - Przekroczył pewną granicę - twierdzi Makowski. - SLD wciąż uważa go za swojego? Przynajmniej na razie partia nie odcina się od tego, co robi jej czołowy przywódca w Toruniu. Po co SLD Frąckiewicz? Za nim stoi twardy elektorat, ludzie, którzy byli związani z poprzednim układem władzy i odnieśli sukces w nowej Polsce. Jest najlepszym łącznikiem między Zaleskim a SLD. To jego istotna zaleta w oczach działaczy SLD.

Frąckiewicz: - W środowisku SLD pojawiły się głosy, że nie powinienem jechać na kanonizację Jana Pawła II. Ale z całą odpowiedzialnością odpowiadam, pojechałem, bo chciałem. Proszę wskazać miasta w Polsce, które mają Jana Pawła II jako honorowego obywatela. Jest ich niewiele. Jestem przewodniczącym rady miasta. Niezależnie, jakie są oceny, jakie są moje przekonania, chcę w mieście funkcjonować na zasadzie wszystko, co w mieście nie jest mi obce. Uważam, że źle bym wypełniał mandat, jeśli nie poszedłbym na otwarcie wystawy organizowanej np. przez działaczy PiS, jeśli mam zaproszenie lub nie poszedłbym na uroczystości święta niepodległości organizowane w kościele. To nie jest wyrazem żadnego pokazywania moich przekonań czy jakiegoś działania na pokaz, to jest wyrazem wykonywania mandatu przewodniczącego rady miasta.

- SLD broniło Dom Harcerza przed likwidacją, wewnętrzne struktury partii podjęły w tej sprawie uchwałę, ale Frąckiewicz się tym nie przejął - mówi Kowalczyk. - Zagłosował za likwidacją. Jak chciał Michał Zaleski.

- Dlaczego SLD mu to wybacza? Ma silną pozycję, nie pcha się wyżej, więc nikomu, kto ma ambicje parlamentarne nie wchodzi w drogę - twierdzi Dowgiałło. - Ma charakter, który pozwala mu unikać konfliktowych sytuacji, stawiania spraw na ostrzu noża. Widocznie umie przekonać działaczy SLD do racji i wybaczają mu zachowania sprzeczne z linią partii.

- Nie mam problemu z wyrażaniem swojego zdania i obroną swojego zdania w SLD - mówi Frąckiewicz. - Mam przeciwników w SLD, ale czas pokazuje, że były to decyzje słuszne i wyważone. Potrafię rozmawiać z działaczami SLD. Mam niewielu przeciwników, którzy uważają, że te głosowania były błędne. Jak w każdej organizacji podlegam pewnym rygorom demokratycznym. Nigdy jednak nie zrobiłem nic, co byłoby wbrew partii. Jeśli głosuję inaczej, to informuję i wyjaśniam dlaczego.

Według Makowskiego Frąckiewicz wyżej ceni przyjaźń z Zaleskim niż przynależność partyjną. Wskazuje, że to było jedną z przyczyn rozpadu klubu LiD w kadencji 2006-2010, gdy wystąpił z niego Frąckiewicz.
Dowgiałło: - Wcześniej tego nie było, ale kiedy jego przyjaciel został prezydentem, można wyraźnie zaobserwować, że w niektórych sytuacjach przekłada lojalność wobec przyjaciela nad lojalność wobec partii.

A co z lojalnością wobec Zaleskiego? - Najwyżej stawiam lojalność wobec własnych przekonań i wiedzy, którą posiadam w danym temacie - mówi Frąckiewicz. - Były sytuacje, kiedy nie głosowałem tak, jak prezydent by oczekiwał np. w poprzedniej kadencji. Kilku działaczy SLD miało mi za złe, że głosowałem za przekazaniem kamienicy na cele Muzeum Diecezjalnego. Ale poparłem tę uchwałę, bo to muzeum ma służyć przecież ludziom.

Szef rady - druga osoba w mieście

W 2010 r. Frąckiewicz został przewodniczącym rady miasta - mimo iż SLD wprowadził do rady zaledwie trzech rajców i początkowo nie mógł nawet zgodnie ze statutem utworzyć klubu. SLD weszło w koalicję z Zaleskim, jego klubem Czas gospodarzy i PiS. To jeden z ważniejszych etapów w życiu politycznym Frąckiewicza. W latach 90. dwukrotnie był wiceszefem rady. Ale w opozycji.

- Po wyborach w 2010 powiedziałem, że to będzie merytoryczny i dobry organizator - mówi Makowski. - Zawsze należał do grupy, która tonowała emocje w radzie, wyciszała konflikty niż je powodowała. Niech o jego przewodniczeniu wypowiadają się raczej jego obecni koledzy z rady. Ale dziś niestety nie zgadzam się z wieloma jego ocenami.

Zupełnie odmiennie ocenia go Paweł Gulewski, jeden z liderów klubu PO. - Nie mamy obecnie przewodniczącego rady miasta z krwi i kości, a tylko osobę, która w wyniku politycznych układanek i dzięki świetnym relacjom z prezydentem, piastuje tą funkcję od 2010 r. - twierdzi radny PO. - Toruń ma teraz najgorszego przewodniczącego w całej historii toruńskiego samorządu.

Według Gulewskiego szef rady powinien być pracowity, obiektywny, mieć wiedzę i stwarzać pozory uszanowania racji klubów spoza koalicji. - Pan Frąckiewicz nie spełnia ani jednego z tych kryteriów - mówi Gulewski.

Wpadki? - Na jednej z ostatnich sesji poddał pod głosowanie wniosek jednego z klubów o skierowanie projektu uchwały do komisji prezydenckiej - spoza rady miasta - mówi Przybyszewski, który był przewodniczącym toruńskiej rady w latach 2006-2010. - Popełnił błąd. Przewodniczący organizuje pracę rady i prowadzi obrady. Tyle i tylko tyle. Tymczasem rada miasta stoi w miejscu. A powinna być coraz bliżej torunian. Organizować spotkania dla mieszkańców i tematyczne debaty. W tej kadencji natomiast ze strony rady miasta nie było praktycznie żadnych takich inicjatyw. Rada miasta stała też z boku, gdy trwały negocjacje i zapadały decyzje w sprawie Zintegrowanych Inwestycji Terytorialnych. Ograniczała się do stanowisk i apeli. W tej kadencji w wielu momentach zabrakło radzie niezależności.

- Widać go w tej kadencji, otwiera, przecina wstęgi, reprezentuje miasto - mówi Peszyński. - Stał się drugą osobą w mieście. Jest wymieniany jako naturalny następca prezydenta. Ale nie wiadomo, czy poparcie Zaleskiego przełożyłoby się na niego w 100 proc. Wybory do Senatu pokazały, że to tak nie działa. Po wicemarszałku Wenderlichu to najbardziej rozpoznawalna i wyrazista postać SLD w Toruniu. Jednocześnie, jeśli w partii będzie mu się palić grunt pod nogami, będzie tak samo wiarygodny jako kandydat Czasu Gospodarzy.

- Jak długo symbolem SLD w mieście będzie obłudna, cyniczna i od 35 lat będąca przy władzy, twarz Mariana Frąckiewicza, tak długo partia będzie tracić wiarygodność w oczach wyborców i stoczy się w Toruniu w polityczny niebyt - mówi anonimowo członek rady powiatowej SLD w Toruniu. - Przegraliśmy pod rząd 11 kampanii wyborczych, a wyniki z roku na rok są coraz gorsze.

Krzyże i medale za zasługi

7 lipca Frąckiewicz skończy 63 lata. W Toruniu spędził całe młodzieńcze i dorosłe życie. Za pracę społeczną został odznaczony złotym, srebrnym i brązowym krzyżem zasługi, za zasługi dla miasta medalem Thorunium przez Zaleskiego, a za wkład w rozwój samorządności na Kujawach i Pomorzu Medalem "Unitas Durat Palatinatus Cuiaviano-Pomeraniensis", który przyznał mu marszałek Piotr Całbecki z PO. Według niektórych działaczy PO pozycja Frąckiewicza zależała i zależy od najważniejszych osób PO w regionie m.in. Lenza i Całbeckiego i ich współpracy z Zaleskim. - Jego pozycja jest pokłosiem układu, którego Zaleski jest nietykalnym elementem, a tym samym Frąckiewicz. Nie wynika z jego wyjątkowych możliwości - mówi anonimowo jeden z działaczy PO w Toruniu.

Co Frąckiewicz uznaje za swój sukces? - Podpisuję się pod wszystkimi inicjatywami, które służą miastu i mieszkańcom - odpowiada Frąckiewicz. - Wspierałem budowę Motoareny, budowę mostu. To są sukcesy, z którymi się utożsamiam. Najbardziej jednak zależało mi na tych drobnych sprawach, o których nie powinno się mówić: pomocy ludziom, którzy odwiedzają mnie w biurze rady miasta. Jeśli mam możliwości prawne i organizacyjne, to pomagam i nie ma dla mnie spraw ważnych i ważniejszych. Proszę moją działalność partyjną oddzielić od działalności społecznej.

A jak to się stało, że utrzymuje się na topie w Toruniu od ponad 30 lat? - Naprawdę nie spotkałem ludzi z przeszłości, którzy mieliby mi za złe moje trudne decyzje jako pracodawcy - mówi Frąckiewicz. - Może to jest ta recepta, że od wielu lat funkcjonuję w Toruniu. Nie czuję się wcale osobą wpływową ani u szczytu. Po prostu myślę, że ten sposób postępowania jest akceptowany przez większość ludzi i dlatego udaje mi się robić to, co robię i być nieustannie aktywnym. Nauczyłem się nawiązywać kontakty, rozmawiać ze wszystkimi. Często jeszcze jednej rzeczy się nie mogę nauczyć: słuchania, bo to jest ta podstawowa rzecz.

- Frąckiewicz mógłby zaadoptować zwierzątko w zoo. To niewiele kosztuje - mówi jego dawny znajomy z lat 80. - Jakie? Kameleona.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska