W piątek o pełnych trybunach nie było mowy. 2,5 tysiąca widzów - to oficjalna liczba, dokładnie tyle osób przyciągnęła także inauguracja rundy wiosennej z Rakowem Częstochowa. Łysawe sektory (nie licząc trybuny głównej) dla Hiszpanów były ciekawostką, dla nas źródłem do rozmyślań.
Można oczywiście to tłumaczyć zbyt wysokimi cenami biletów, faktem, że Osasuna to nie żaden Real i w dodatku skład wydawał się nieco okrojony. Albo prościej: obojętnością społeczeństwa czy wręcz niechęcią do zwykłego uczestniczenia w wydarzeniu sportowym. Bo w Toruniu nigdy na sport nie chodzi się dla przyjemności, lecz dla sukcesu i wyniku.
To nie zmienia faktu, że w toruńskim grajdole piłkarskim pojawił się zespół w Primera Division, jednej z najmocniejszej, a już na pewno najefektowniejszej ligi świata. Z samej ciekawości mieszkańcy mogliby wpaść na stadion. Skoro tego nie zrobili, to widocznie futbol mają w nosie.
To skłania do kolejnego wniosku. Piłka nożna to bez wątpienia dyscyplina piękna i pod względem popularności absolutnie numer jeden na świecie. Kłopot w tym, że nie w Toruniu.
Mecz z Osasuną, ale także frekwencja w rundzie wiosennej II ligi (bywało, że kołowrotki notowały mniej niż 300 wejść) powinny dać sporo do myślenia. Przede wszystkim władzom miasta, które wciąż jest większościowym udziałowcem miasta. Czy to na pewno najlepszy sposób na wydawanie pieniędzy? Mieszkańcy jasno dali do zrozumienia, że nie.