Szóstoklasiści pisali w tym tygodniu swój pierwszy w życiu, poważny sprawdzian. Galowe stroje, pojedyncze ławki, maskotki... Atmosfera prawie jak na maturze. Szkolny stres dotyka coraz młodszych uczniów.
Z całego mnóstwa spędzonych w szkole lat wielu ludzi doskonale wyławia pamięcią pierwszy dzień w szkolnej ławce i towarzyszące mu strach, zagubienie... Na szczęście to mija. A tym naprawdę szczęśliwym udaje się szkołę, w miarę upływu lat, polubić. Mnie się to udało z wyłączeniem matematyki. Już w podstawówce mój antytalent potwierdził nauczyciel tego przedmiotu. Uczynił to raz, a zdecydowanie. Po złej odpowiedzi po prostu walnął mnie w głowę dziennikiem. Na usprawiedliwienie powiem, że walił w głowę nie tylko mnie. Prawdopodobnie był zdesperowany. Prawie wszystkim nam w czwartej "a" trudno przychodziła nauka tabliczki mnożenia.
Zmora matematyki prześladowała mnie aż do matury. Ratował jedynie fakt, że pisałam ładne wypracowania. Pewnie tylko dzięki piątkom z "polaka" i ściągom od L. (dzięki, Lucy, daję słowo, że nie napiszę, jakie masz dziś stanowisko w oświacie, żebyś nie musiała świecić oczami przed uczniami) dobrnęłam do finału. Na moim przykładzie nauczycielka matematyki straciła jednak wiarę w iloraz inteligencji humanistów. Kiedy pod koniec studiów trafiłam do mojego liceum na praktykę, w pokoju nauczycielskim stanęła na mój widok jak wryta. A potem powiedziała prosto, bez ogródek: - Wiesz, w życiu nie pomyślałam, że ty skończysz studia!
Cóż, z jej punktu widzenia była to zupełnie naturalna uwaga. Ja zresztą do dziś nie potrafię przeliczyć reszty ze sklepu. Do czego jednak zmierzam? Że stres stresem, egzamin egzaminem, że uprzedzenia, kompleksy... To wszystko minie, drodzy szóstoklasiści. Pozostaną wspomnienia i choć dziś w to nie wierzycie, będziecie do nich wracać.
MINĄŁ TYDZIEŃ
Renata Kudeł