18 kwietnia 2003 r. mąż Bogumiły B. zasłabł na ulicy w Wąbrzeźnie.
- To był Wielki Piątek. Przewieziono go najpierw pod tomograf w Grudziądzu, a później do kliniki pana K. Sądziłam, że skoro mąż jest w tak dobrych rękach, to wszystko będzie dobrze. Ale okazało się, że trafił do konowała. Pan K., bo dla mnie ten człowiek nie jest profesorem, stwierdził, że jest zagrożenie, ale życie jest bardzo drogie. Mówiąc to patrzył na kasetkę, która leżała na stole - opowiadała Bogumiła B., 55-letni pracownik umysłowy.
Mąż kobiety miał tętniaka. Jej zdaniem przeszedł pięć operacji. Trzy w klinice Heliodora K. i dwie - poprawkowe w szpitalu im. Biziela w Bydgoszczy. Po każdej było coraz gorzej. Mężczyznę zarażono gronkowcem, spuchła mu głowa, wylewał się płyn mózgowy. Bogumiła B. twierdzi, że na oddziale profesora K. wiązano mu nogi i nie dawano pić.
Zmarł 12 lipca 2003 roku.
- Gdybym zapłaciła, to mąż by żył - podkreślała Bogumiła B. Kobieta po śmierci męża zainteresowała swoją sprawą telewizję i "Primum non nocere". Adam Sandauer, przewodniczący stowarzyszenia pacjentów, udzielającego pomocy ofiarom błędów medycznych, jest zdania, że tętniak, który operował profesor Heliodor K., nie był bardzo groźny, a sama operacja powinna zostać przeprowadzona bez komplikacji. Sprawą krótko zajmowała się też prokuratura. Śledztwo umorzono, choć Bogumiła B. chciała przekazać dowód - nagrania z dyktafonu, na których lekarze z kliniki Heliodora K. wskazują go jako sprawcę.
Profesor K. bronił się. Oznajmił wczoraj przed sądem, że przeprowadzał tylko jedną operację, która była rejestrowana kamerami. - Później przewieziono pana B. do szpitala w Wąbrzeźnie.Nie zakładaliśmy płytki kostnej po operacji, żeby zmniejszyć obrzęk. Jednak w szpitalu w Wąbrzeźnie ktoś stwierdził, że ją zgubiliśmy - opowiadał lekarz.
Podobno w Wąbrzeźnie założono inną płytkę, doszło do kolejnego obrzęku i wodogłowia. Pacjent umarł w szpitalu im. Biziela w Bydgoszczy.