Poznaliśmy się przypadkowo, dzięki mojej koleżance. Marysia miała oddać Markowi jakieś chwyty gitarowe. Poszłam z nią na to spotkanie. Po drodze, przy gdańskiej hali kupiłam natkę pietruszki, bo zawsze lubiłam ją podgryzać. Marek, gdy mnie z tym pęczkiem zobaczył, od razu się zakochał. Ze mną było inaczej. Miałam wtedy 19 lat i podkochiwałam się w kimś innym. Zresztą, zawsze podobali mi się faceci z ciemną czupryną, a Marek miał platynowe włosy. Był pięknym i uroczym blondynem. Tak długo deptał mi po piętach, że w końcu go zauważyłam. Moje uczucie rosło stopniowo. A tak naprawdę zakochałam się w nim dopiero po ślubie. Okazał się fantastycznym mężczyzną. Byliśmy bardzo kochającym się małżeństwem.
Mój mąż skończył Politechnikę Gdańską. Był informatykiem-elektronikiem. Znakomicie grał na gitarze, bazunie gdańskiej i pianinie. Świetnie malował. W pracy ceniono jego pomysłowość, innowacyjność. Taki z niego człowiek renesansu. To, że się we mnie zakochał było dla mnie wielkim szczęściem. Do tej pory strasznie boleję nad tym, że nie uczestniczył w wychowaniu naszych córek. To, co ja miałam do przekazania moim dzieciom to było nic w porównaniu z tym, co on mógłby im przekazać. Nie byłam gotowa na tę śmierć. Był najbliższym mi człowiekiem, najlepszym. Odbieraliśmy na tych samych falach. I nagle zniknął z mojego życia.
Miałam być tam z mężem
Byliśmy wtedy bardzo młodzi. Marek miał 28 lat, ja 25. Był rodowitym gdańszczaninem, ja bydgoszczanką. Los nas rzucił do Włocławka, ale bardzo chcieliśmy stamtąd wyjechać. Ucieszyliśmy się, gdy dostał pracę zakładach radiowych w Koszalinie. Mnie zaoferowano pracę w tamtejszej szkole muzycznej. W poniedziałek, miałam tam być na radzie pedagogicznej. Umówiliśmy się z mężem, że pojedziemy razem. Też chciał załatwiać sprawy w przyszłym miejscu pracy. Kilka dni wcześniej, poinformowano mnie jednak, że rada odbędzie się dopiero w piątek.