Przed wojną Józef Witkowicz na krótko opuszczał swój bydgoski zakład fryzjerski i ruszał do Sopot, wtedy najsłynniejszego nadmorskiego kurortu. Razem z kolegami po fachu strzygł letników i dbał, by nie chodzili z kilkudniowym zarostem. Fryzjerem był również po wojnie. Ale niedługo. Takich jak on nowa władza wykończyła "domiarami".
Roman Witkowicz, syn Józefa, urzędnik w bydgoskim ratuszu, wielki miłośnik historii miasta nad Brdą i dziejów Polski (syn Mieszko, uczeń piątej klasy szkoły podstawowej z tatą dzieli te zainteresowania) opowiada w dzisiejszym "Albumie" o swoich najbliższych: ojcu, Józefie, mamie Czesławie i dziadkach.
Z (krzyżackiego) Gniewu do (kujawskiej) Bydgoszczy
Rodzicami pana Romana byli: Józef Jan, rocznik 1910, pochodzący z Dąbrówki, pow. Gniew i Czesława Naras, urodzona w Kcyni w 1927 r.
- Tato, po uzyskaniu świadectwa czeladniczego w zawodzie fryzjerskim przybył - w drugiej połowie lat 30. ubiegłego wieku - do Bydgoszczy. Znalazł tu pracę w jednym z zakładów fryzjerskich. Jako kawaler, wraz z koleżankami i kolegami po fachu, wyjeżdżał do nadmorskich kurortów, gdzie obcinał włosy i układał fryzury letnikom. Bywał na przykład w Sopocie, a dowodem fotografia zrobiona przed Grand Hotelem w 1936 roku - mówi pan Roman.
Nożyczki i grzebień zamienił na choinkowe ozdoby
Po wojnie, do spółki ze znajomym, otworzył zakład fryzjerski przy ul. Kujawskiej (kamienica wyburzona podczas przebudowy ulicy). - Nie był to dobry czas dla właścicieli małych warsztatów. Domiary podatkowe zmusiły ojca do zamknięcia zakładu. Do fryzjerstwa, zawodowo, już nie powrócił. Aż do śmierci w 1974 roku pracował w pakowni Spółdzielni Pracy "Gwiazda", przy ówczesnej ulicy Olszewskiego, gdzie produkowano ręcznie ozdoby choinkowe, które wysyłano na cały świat.
Pan Roman, jako mały chłopiec bywał u taty w spółdzielni. Dzielnie pomagał, smarując m.in. maszynerię, która stała w piwnicy i bardzo hałasowała. - Nie pamiętam, do czego służyła. Wiem, że kilka razy dziennie trzeba było oliwiarką oliwić tryby, szczególnie "dyszel", który przypominał tłok w parowozie.
Na tarce prała ręczniki i czyściła "golidła"
Czesława Naras, matka pana Romana do Bydgoszczy przyjechała w 1950 roku. - Dwa lata później poznała tatę, starszego o 17 lat, za którego wyszła za mąż.
Zajmowała się gromadką dzieci oraz praniem koszul, ręczników i czyszczeniem "golideł" do zakładu fryzjerskiego. O pralce mogła pomarzyć. Prała na ręcznej tarce, w balii, w pralni, w której wodę gotowało się w kotłach na węglowym piecu zwany w Bydgoszczy z niemiecka "plata".
Pan Roman przyznaje, że na temat rodziny Witkowiczów najwięcej wie jego kuzyn, Jacek Witkowicz, prawnik, który szpera w archiwach i przepytuje starszych przedstawicieli rodu. Ale i on też sporo wie o swoich przodkach.
- Rodzice taty mieszkali we wsi Opalenie, w której do dziś czynna jest przeprawa promowa na Wiśle do Gniewu. Dziadek, Jan był budowniczym; brał udział w budowie przynajmniej dwóch kościołów w Bydgoszczy. Budował również Gdynię.
- Babcia, Weronika Witkowicz zajmowała się domem i niewielkim gospodarstwem rolnym.
- Dziadkowie ze strony mamy pochodzili z Kcyni, ich przodkowie również. Franciszek Naras, "wielki oryginał" z powodu zaległości w płaceniu czynszu, krótko przed wybuchem wojny, wraz z żoną i kilkorgiem dzieci trafił na "bruk". Dopiero interwencja znajomego oficera spowodowała, iż rodzina dostała mieszkanie w opuszczonej willi. Po wojnie krótko pracował w magistracie. Nie "po drodze" mu było z władzą ludową, więc porzucił posadę urzędnika i do śmierci pracował w Gazowni Miejskiej w Bytowie.
- Ta historia może wydać się nieprawdopodobna, ale zdarzyła się naprawdę. Franciszek wracał z obozu pracy w Westfalii, gdzie został wysłany, po odmowie podpisania niemieckiej listy narodowościowej. W pociągu radziecki żołnierz zapytał o godzinę. Dziadek sięgnął do kieszonki, aby wydobyć "cebulę". W tym momencie sołdat wyrwał zegarek wraz z kawałkiem materiału. Po wojnie pojawiły się obwieszczenia, w których informowano obywateli o możliwości pisemnego wystąpienia o odszkodowanie za utracone mienie. Dziadek wystąpił o odszkodowanie za utracony zegarek i zniszczoną odzież. Napisał, kto był faktycznym sprawcą. Rekompensaty nie było, natomiast w domu dziadka pojawiło się dwóch ubeków. Radzili, aby się opamiętał i nie pisał głupot o sojusznikach. Dzięki Bogu nie został aresztowany - opowiada Roman Witkowicz.