- Panie profesorze, jak pan myśli, co torunianie wiedzą o profesorze Aleksandrze Wolszczanie, którym przy każdej okazji się chwalą?
- Wiedzą przede wszystkim to, co pojawia się w mediach. Zatem zapewne o odkryciu przeze mnie pierwszych planet poza Układem Słonecznym, o tym, że mieszkam w Stanach Zjednoczonych, ale w miarę wolnego czasu nadal działam na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, że w Obserwatorium w podtoruńskich Piwnicach razem z moimi kolegami szukam nowych obiektów na niebie.
- Honorowego obywatelstwa Torunia jednak pan nie przyjął, a honorowym obywatelem Szczecina pan został.
- Czuję się jednakowo związany z jednym i z drugim miastem. Jednakże charakter mojej działalności tu i tam jest zupełnie inny. W Toruniu pracuję naukowo i dydaktycznie. I to wszystko.
W Szczecinie moja działalność tego rodzaju skończyła się dość szybko, kiedy na tamtejszym uniwersytecie udało się stworzyć zakład astrofizyki, a następnie doskonale funkcjonujące Centrum Astrobiologii, które ma już zasięg międzynarodowy. Od tego momentu w Szczecinie starałem się pomóc w tworzeniu "pomostu", pomiędzy władzami administracyjnymi wszystkich trzech pionów a środowiskiem naukowym, z myślą o tym, aby pogłębić i usprawnić dyskusję o tym, jak zbliżyć miasto do Zachodniej Europy.
- Gdy odkrył pan pierwsze planety w układzie pozasłonecznym przyjechał pan do Polski, w której nie był pan 10 lat. Wrócił pan tu jednak z inicjatywy środowiska warszawskich, a nie toruńskich astronomów.
- To prawda.
- W Toruniu na uniwersytecie pana powrotowi przyglądano się z dystansem.
- Gdy przyjechałem do Torunia, po prostu zabraliśmy się do tworzenia planów, w jaki sposób mój powrót do Polski możemy wykorzystać z pożytkiem dla uniwersytetu. Taki zresztą postawiliśmy sobie cel, żeby to pierwsze odkrycie planet w układzie pozasłonecznym przekuć na korzyści dla polskiego środowiska astronomicznego. Od tego się zaczęło. A dla mnie było oczywiste, że tak należy postąpić.
- A jak zareagowali torunianie na pana pojawienie się na mieście?
- Och, nie pamiętam, bo to było 16 lat temu. Ale z całą pewnością miło. Do dzisiaj tak jest; chodząc po toruńskich ulicach widzę, jak od czasu do czasu ludzie się do mnie uśmiechają. To przyjemne i podnoszące na duchu.
- W 1996 roku został pan dyrektorem Centrum Astronomicznego UMK w Piwnicach. Zdarzały się uwagi typu: "Ostrożnie. To nie Ameryka!"?
- Owszem, słyszałem tego rodzaju uwagi i mój błąd polegał na tym, że nie bardzo ich słuchałem.
- Błąd?
- Tak, bo wprowadzanie Ameryki na grunt nieamerykański, bez żadnych koniecznych modyfikacji, nie jest najlepszym pomysłem. Teraz to wiem, z perspektywy czasu i doświadczenia. Wówczas tego nie rozumiałem, kierował mną entuzjazm. Życie uczy.
- Podobno dyrektorem, po czterech latach rządów, przestał pan być z ulgą.
- I tak i nie. Z całą pewnością jednak z poczuciem, że tyle, ile w tych warunkach mogłem zrobić, to zrobiłem, a teraz trzeba zabrać się do czegoś innego. I tak się stało - skupiłem się na pracy naukowej i na dydaktyce, a nie na administrowaniu spoza oceanu.
Do dziś naprawdę czerpię ogromną satysfakcję z faktu, że niezależnie od tego komu wykładam, na wiedzę o tym, w jaki sposób jesteśmy związani z wszechświatem ludzie reagują jednakowo: wielkim, pozytywnym zaskoczeniem i szerokim otwarciem oczu i umysłów.
- Wiem już, że drażnią pana pytania o rezygnację z honorowego obywatelstwa Torunia, a czy drażnią pana pytania o Nobla?
- Właściwie już nie. Jest dla mnie zrozumiałe, że tego rodzaju oczekiwanie istnieje, ale mam zawsze taką samą odpowiedź: to nie jest problem, który mi spędza sen z oczu.
- Nobel snu z oczu panu nie spędza. A bez czego nie mógłby pan żyć?
- Bez rodziny, czyli żony Ewy i córki Małgosi... Bez tego, co robię... mógłbym żyć, ale nie byłoby mi łatwo. To jest tak ekscytujące zajęcie, że jego przerwanie na pewno przeżyłbym głęboko.
- Powiedział pan kiedyś "planety ściągnęły mnie na Ziemię". A wydawałoby się, że po takiej rangi odkryciu będzie pan raczej bujać w chmurach.
- Odkrycie uświadomiło mi, właściwie prawie natychmiast, że nadszedł czas, by zrezygnować z całkowitej koncentracji na pracy i zacząć sprzedawać swoją wiedzę. I do tego się zabrałem. Był to szybki powrót na Ziemię. I do dziś naprawdę czerpię ogromną satysfakcję z faktu, że niezależnie od tego komu wykładam, na wiedzę o tym, w jaki sposób jesteśmy związani z wszechświatem ludzie reagują jednakowo: wielkim, pozytywnym zaskoczeniem i szerokim otwarciem oczu i umysłów.
- Wykłada pan na Uniwersytecie Stanu Pensylwania i na UMK. Jaka jest różnica między polskimi a amerykańskimi studentami?
- Wśród polskich studentów widzę większą ciekawość; syntetyzującą ciekawość nie tylko przedmiotu, ale i świata w ogóle. Zwłaszcza większą skłonność do uogólnień, do pójścia gdzieś w bok, do szukania dalszych powiązań. Co mi się bardzo podoba.
Moi studenci tu i tam piszą dokładnie takie same testy - tylko w Toruniu po polsku, a w Stanach po angielsku. Polscy zdają je dużo lepiej, powiedzmy dobrze ponad 80 procent, a za oceanem 70-75 procent.
- Mógłby pan wrócić na stałe do Polski?
- Już nie. Być może kiedyś, wiele lat temu. Teraz jestem już zbyt wrośnięty w tamten system i to dotyczy także mojej rodziny. Trudno byłoby mi dzisiaj wyobrazić sobie takie przenosiny z korzeniami, w miejsce, z którego wprawdzie się wyszło, ale które przez te ćwierć wieku tak bardzo się zmieniło. To wyraźnie widać z perspektywy człowieka przyjeżdżającego do kraju od czasu do czasu. Ja już chyba tutaj nie pasuję.
- Wierzy pan profesor w przypadek?
- Trudno nie wierzyć w coś, co obiektywnie istnieje i do tego odgrywa w naszym życiu tak ogromną rolę.
- Czytałam, że trochę przypadkiem został pan studentem astronomii - dostał się pan na nią na UMK bez egzaminów jako laureat olimpiady.
- Astronomią interesowałem się już od dziecka. Z tym, że to był taki moment, w którym poczułem się trochę zmęczony i poszukiwałem innych możliwości, interesowały mnie m.in. media. Informacja o przyjęciu mnie na astronomię w Toruniu przyszła w momencie, kiedy stałem na rozdrożu i zastanawiałem się, w którym kierunku pójść. To ułatwiło mi decyzję.
- Drugi bardzo istotny przypadek - w Arecibo w Puerto Rico, gdzie prowadził pan obserwacje, uszkodził się teleskop i dzięki temu mógł pan korzystać z niego bez ograniczeń. Właśnie dzięki temu odkrył pan pierwsze planety w układzie pozasłonecznym.
- Teleskop prowadzi się za obiektem, który porusza się wraz ze sferą niebieską. To uszkodzenie, o którym pani mówi, polegało na tym, że instrumentem nie dało się śledzić, ale można go było "zaparkować" i pozwolić, by to niebo wykonało pracę. I wtedy raz na dzień, przez 30 sekund, teleskop mógł widzieć jakiś konkretny obiekt. Z tego punktu widzenia powstała idealna sytuacja dla projektu, który miałem. Nosiłem go już w sobie bardzo długo, ale wydawał się nie do zrealizowania, bo był projektem bardzo wysokiego ryzyka i wymagał bardzo dużo czasu pracy teleskopu, którego w takich sytuacjach zwykle się nie dostaje.
- Ponieważ dostęp do teleskopu jest bardzo ograniczony.
- Ze względu na ogromną konkurencję. Natomiast z powodu awarii przez kilka tygodni obserwatorzy z zewnątrz nie mieli dostępu do teleskopu. I tylko astronomowie, którzy akurat w tym czasie rezydowali w obserwatorium, mogli z instrumentu korzystać bez ograniczeń. Sytuacja dla mnie wymarzona.
Teraz już wiadomo - na niebie mamy ogromne zoo planetarne i oczekujemy, że gdzieś, prędzej czy później, znajdziemy jeszcze życie.
- A może pomogły panu planety? Czy planety mają wpływ na nasze życie?
- Z astronomicznego punktu widzenia zupełnie nie, bo to astrologowie wymyślają, jak konfiguracje rozmaitych planet wpływają na ludzkie losy. To jest bardzo przyjemne i mało ryzykowne zajęcie, bo horoskopy w jakimś tam procencie się sprawdzają - co jest zwykłą statystyką, a my podchodzimy do tego serio.
- A pan przeczytał kiedyś swój horoskop?
- Horoskopy były mi czytane i faktycznie wydawało się, że czasami się sprawdzają, ale to nie zmienia mojego poglądu na ten temat.
- Dla "zwykłego" człowieka dawno to 100 lat temu, a daleko to 1000 km. Czy odległości w czasie i w przestrzeni, w których pan się porusza, zwiększają dystans do życia?
- To rzeczywiście zupełnie inne skale niż stosowane w życiu codziennym. Pozwalają nabierać świadomości, że jesteśmy częścią tej ogromnej machiny - kosmosu, zresztą bardzo malutką częścią. I to zmusza do popatrzenia na nas w inny sposób, powodując swego rodzaju rewolucję w umyśle człowieka, który się tym zajmuje.
- Ale to często jeden człowiek potrafi zmienić nasze wyobrażenie o wszechświecie. Pan jest tego przykładem.
- Istnienie planet wokół innych gwiazd podejrzewaliśmy, ale jakoś tak się dziwnie składało, że nie dało się ich odkryć wcześniej, pomimo intensywnych poszukiwań. Teraz już wiadomo - na niebie mamy ogromne zoo planetarne i oczekujemy, że gdzieś, prędzej czy później, znajdziemy jeszcze życie.
- Obiecałam sobie, że nie będę pana o to pytać, bo wszyscy pytają, ale nie sposób; zatem panie profesorze - kiedy to nastąpi?
- Wszystko na to wskazuje, że w ciągu kilku, w najgorszym przypadku, kilkudziesięciu lat uda się jeszcze gdzieś odnaleźć życie, a co najmniej odkryć planety podobne do Ziemi. Właściwie to już się dzieje. Znaleziono jedną, a może nawet dwie planety tylko kilka razy bardziej masywne od Ziemi, lecz znajdujące się w ekosferach swoich gwiazd, czyli w tych przestrzeniach, w których woda może być w stanie ciekłym. A to jest warunek podstawowy dla istnienia życia w formie, w jakiej my je znamy.
- A co pan będzie robił, gdy już nie będzie się pan ścigał z planetami?
- Absolutnie nie myślę o bezczynności. Mam rozmaite projekty związane zarówno z nauką, jak i ze wszechświatem, ale idące w innym kierunku - medialnym. I to, jak sądzę, jeśli wszystko pójdzie dobrze, zajmie sporo mojego czasu. Byłby to swego rodzaju powrót do dawnych lat, kiedy zastanawiałem się, czy pójść na dziennikarstwo, czy jednak na astronomię. Być może uda się zrobić coś w rodzaju słynnej serii "Kosmos" Karola Sagana. Oczywiście nie chodzi tu o niewolnicze kopiowanie tego, co on stworzył w latach 70., ale o wyprodukowanie głębokiego i ambitnego serialu o podobnej tematyce na polskim gruncie.
- Na polskim gruncie?
- O to właśnie chodzi, bo my nic takiego nie mieliśmy.
- Napisze pan scenariusz? Będzie pan producentem?
- Myślę, że przede wszystkim pomysłodawcą, człowiekiem tworzącym koncepcję, a może nawet, do pewnego stopnia, aktorem. Ale wszystko jest jeszcze zbyt "daleko w chmurach", by mówić o tym konkretnie. To dla mnie zupełnie oczywista ewolucja, która zaczęła się w momencie mojego "powrotu" na Ziemię - po odkryciu planet. Uświadomiłem sobie lepiej, że wiedzę, nie tylko moją zresztą, którą nabywamy o wszechświecie, w jakiś sprawny, atrakcyjny i przekonywający sposób należy przekazywać innym.
- Ale projekt już istnieje i rozmowy trwają?
- Rozmowy trwają.
- A z kim?
- Jak przyjdzie co do czego, to pani powiem.
Spogląda w niebo
Prof. Aleksander Wolszczan urodził się w Szczecinku w 1946 r. Ukończył studia astronomiczne na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu w 1969 r. Od 1992 r. pracuje na Uniwersytecie Stanowym Pensylwanii (Penn State University) jako profesor astronomii i astrofizyki.
W 1991 roku, jako pierwszy, odkrył trzy planety w układzie pozasłonecznym (wyniki opublikował w 1992 r. w "Nature" i w 1994 r. w "Science").
W 1998 roku prof. Wolszczan trafił na listę dwudziestu pięciu odkrywców wszechczasów, opublikowaną przez miesięcznik "Astronomy". Rok później prestiżowe "Nature" jego odkrycie uznało za jedno z piętnastu najbardziej fundamentalnych dla nauki (obok prac Einsteina i Roentgena). Aleksander Wolszczan ma swoją "katarzynkę" w "Piernikowej Alei Gwiazd" w Toruniu, został też wybrany Torunianinem XX wieku.