
Protasiewicz junior trafił do Falubazu w 1990 roku. Zespół walczył wtedy o utrzymanie w pierwszej lidze i po barażach dopiął swego. W następnym roku klubem rządził już Zbigniew Morawski, zmieniła się nazwa drużyny i żużlowa rzeczywistość w Zielonej Górze. - To było wielkie bum! - przyznaje pan Piotr. - Ale ja byłem zawodnikiem, który zdał licencję, no słabym, tacy młodzieżowcy nie byli zbyt zauważani, a ja też rewelacji nie jechałem. Szło mi trochę pod górkę. Miałem wiele trudnych, niebezpiecznych sytuacji torowych, kontuzji może nie, ale upadków, które się nawarstwiały jeden po drugim, mało biegów kończyłem. Ale pod koniec 1991 roku udało mi się wygrać dwa mocno obsadzone turnieje młodzieżowe i to był impuls do lepszej jazdy.

W sezonie 1992 trafił do pierwszego składu Morawskiego Zielona Góra, a rok później był już podstawowym zawodnikiem ekipy, potrafił przywieźć komplet punktów w meczu ligowym. Co prawda to był zmierzch klubu Morawski, ale Protasiewicz junior wciąż jechał bardzo dobrze, na koncie miał także pierwszy medal mistrzostw Polski - młodzieżowych par klubowych. Zaczynało się poważne ściganie. Tymczasem na żużlowej drodze czyhały też poważne kłopoty...

- Odchodząc z Zielonej Góry, bił się pan z myślami? Trudno było opuścić rodzinne miasto, klub? A może w tak młodym człowieku nie ma jeszcze nutki nostalgii... - pytam. - W tamtym czasie interesował mnie sport, chciałem wygrywać, chciałem jeździć - podkreśla pan Piotr. - Odszedłem z Zielonej Góry po dwóch poważnych kontuzjach. Można by książkę napisać o tej sytuacji...

Słucham relacji z pierwszej ręki: - Miałem ważny kontrakt. Osiem czy dziewięć miesięcy się kurowałem, szpitale... W tym okresie nikt z klubu się mną nie interesował, byłem zostawiony na pastwę losu, bo mało kto wierzył, że po dwóch poważnych kontuzjach w 1994 roku wrócę do ścigania. Nie było takich możliwości jak dzisiaj, że mamy kliniki rehabilitacyjne, pomoc z każdej strony, lekarzy klubowych i sponsorów, którzy się interesują... Po kontuzji biodra i miednicy praktycznie zostałem sam z rodziną, z najbliższymi. Na szczęście, miałem kilku przyjaciół, którzy mi pomagali, oczywiście w zupełnie innym wymiarze niż ma to miejsce dzisiaj, ale dzięki tym pieniążkom mogłem zrobić jakiś rezonans, na rehabilitację gdzieś dojeżdżać... Zacisnąłem zęby i pod koniec 1994 roku wróciłem do stuprocentowej sprawności fizycznej i do klubu już pod nową egidą. Miałem ważny kontrakt, ale odezwały się inne kluby, przede wszystkim wrocławski bardzo mocno zabiegał, żeby w „kalekę” po rocznej przerwie zainwestować, zaryzykować. Ja miałem duży żal, że zostałem zapomniany i nie miałem absolutnie żadnej pomocy ze strony swojego klubu. I stwierdziłem, że nie będę jeździł w Zielonej Górze, mimo ważnego kontraktu. Oferta z Wrocławia była super dla klubu. Ja dostałem możliwości: silnik, podwozie, wypożyczonego busa do transportu - dla mnie to już był niesamowity szok.