Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Platforma chce przekształceń własnościowych w służbie zdrowia, ale chyba nie takich

Jacek Deptuła
Po modernizacji za ponad 4,5 mln złotych przychodnia dermatologiczna prezentuje się wyjątkowo okazale.
Po modernizacji za ponad 4,5 mln złotych przychodnia dermatologiczna prezentuje się wyjątkowo okazale. Fot. Tytus Żmijewski
Gdyby operacja się udała, a pacjent przeżył - byłaby to najszybsza prywatyzacja w kraju. Dwie lub trzy przychodnie wojewódzkie przeszłyby w ręce dyrekcji w dwa tygodnie.

Pracownicy bydgoskiego Centrum Diabetologii i Endokrynologii boją się mówić. Podobnie jak lekarze Wojewódzkiej Przychodni Dermatologicznej. W końcu część godzi się na rozmowę, ale pod warunkiem całkowitej anonimowości. - Dziś każdy może stracić pracę pod byle pretekstem - tłumaczą.

Obie nowoczesne placówki, zlokalizowane w atrakcyjnych dzielnicach Bydgoszczy, zostały niedawno zmodernizowane. Samorząd wojewódzki wpakował w nie ponad 7 milionów złotych. Nic dziwnego, że w połowie ubiegłego roku doszło tam do zadziwiających zdarzeń. Był to lipiec cudów.

Wprawdzie wcześniej trochę szeptano po kątach o prywatyzacji przychodni należących do Urzędu Marszałkowskiego, ale nikt nie przypuszczał, że sprawy nabiorą tak szaleńczego tempa. I że nad sprawą zacznie unosić się nieprzyjemny zapach, prawdopodobnie pieniędzy.

Chora prywatyzacja
Lekarz I: - Na początku lipca dyrektor przychodni dermatologicznej Barbara Zegarska poinformowała personel, że w czerwcu sejmik samorządowy dał zielone światło do przekształcenia przychodni w spółkę pracowniczą. Nikt nie miał zielonego pojęcia na czym to polega, ale dyrektor Barbara Zegarska twierdziła, że mamy nóż na gardle i musimy jak najszybciej zorganizować zebranie założycielskie. Inaczej sprawa padnie. Poinformowała, że jeden udział kosztuje 1000 złotych, a maksymalnie można ich kupić dziesięć. Po kilku dniach zmieniła zdanie - każdy mógł kupić tyle udziałów, ile chce...

W pierwotnej wersji w prywatyzacji nie mogli wziąć udziału lekarze na kontraktach, co znacznie ograniczyłoby liczbę udziałowców. Pod wpływem nacisków personelu, do przekształceń własnościowych dopuszczono kontraktowców.

Lekarz II: - Był sezon urlopowy, kilka osób wyjechało na wakacje. Jak bez nich, i tak ekspresowo, można podejmować najważniejsze dla przychodni decyzje? Na 22 lipca dyrektor Zegarska zwołała zebranie założycielskie. Byliśmy zdezorientowani i zdumieni tempem zmian. A wszystkim opadły szczęki, kiedy okazało się, że szefowa przyniosła... gotowy do podpisania akt notarialny. Przecież nad tym przez wiele tygodni musieli pracować prawnicy!

Koncepcja była taka: 20-osobowy personel miał wykupić 220 udziałów po tysiąc złotych, a dyrektor Zegarska - 240. To akurat pakiet większościowy, dający dr Zegarskiej pięćdziesiąt jeden procent. Biorąc pod uwagę, że przychodnie nie przynoszą strat - interes wydawał się pewny.

Lekarz III: - No i zaczęła się jazda. Na szczęście zebranie założycielskie zostało zerwane. Ale ludzie stali się wobec siebie nieufni, wkradła się atmosfera podejrzliwości - kto jest z dyrekcją, a kto przeciw. Niebawem przyjechał do nas wicemarszałek sejmiku Edward Hartwich. Przekonywał, że to nasz wielki przywilej, że trzeba, że warto... Mówił na okrągło i nawet zaczęły się plotki, czy wicemarszałek nie ma jakiegoś interesu w tak dziwnych metodach tworzenia spółki jakoby pracowniczej. A to wyglądało na spółkę dyrektorską.

Ludzie zaczęli się bać. Przede wszystkim - przyszłości i zupełnie niejasnych reguł gry.

Pomysł umarł podczas operacji
Ubiegłoroczne wakacje były też czasem cudów w bydgoskim Centrum Diabetologii i Endokrynologii. Mecenas Dariusz Kurkiewicz nie ukrywa, że jako radca prawny placówki o planach prywatyzacji dowiedział się - aż trudno uwierzyć! - w przeddzień zebrania założycielskiego: - Przygotowania do przekształcenia centrum w spółkę pracowniczą odbyły się w całkowitej tajemnicy. Dokumenty przygotowała... zewnętrzna kancelaria. Delikatnie powiedzieć, że nie wyglądało to przyzwoicie.

Lekarz IV: - Dyrektor Mirosława Polaszewska-Muszyńska postawiła na stole magnetofon i spotkanie się rozpoczęło. Ludzie byli przerażeni, nie wiedzieli o co chodzi. Wynikało z tego, że większość udziałów znalazłoby się w rękach pani dyrektor i głównej księgowej. Ktoś odważny zaprotestował mówiąc, że zasady przekształceń są nieprzyzwoite. Przynajmniej na początku każdy powinien mieć szanse na kupno równej liczby udziałów, a co później z nimi zrobi, to jego sprawa. Zresztą, ile udziałów może kupić pielęgniarka, skoro jeden miał kosztować tysiąc złotych?!

Dalej scenariusz przypominał zebranie założycielskie w przychodni dermatologicznej (z tą różnicą, że czwórka najodważniejszych odeszła z pracy w centrum). Ale i tak sprawa prywatyzacji umarła, tyle że nie śmiercią naturalną.

Dariusz Kurkiewicz twierdzi też, że były próby przeciągnięcia go na stronę dyrekcji. Proszono go o mediacje i przekonanie załogi. Kiedy odmówił, zaczęło się podważanie jego kompetencji. - Gdyby nie sprzeciw pracowników, centrum byłoby już dziś spółką pracowniczą z większościowym udziałem kierownictwa. Dalsze losy przychodni byłyby oczywiste: trzyletnia dzierżawa majątku od Urzędu Marszałkowskiego, następnie przetarg i całkowita prywatyzacja. A kto wygrałby przetarg? Sam niech pan odpowie...

Wobec takiego stanowiska nie można się dziwić, że Dariusz Kurkiewicz już nie pracuje w centrum. Podobny przebieg próby prywatyzacji powtórzył się w wojewódzkim Centrum Reumatologii i Rehabilitacji w Bydgoszczy.

Niestety, nie było mi dane poznać stanowiska szefowej Wojewódzkiej Przychodni Dermatologicznej dr Barbary Zegarskiej: - A o czym pan chce rozmawiać? Przecież ta sprawa jest już zamknięta i nie mam nic do powiedzenia na ten temat.

Dyrektor Centrum Diabetologii i Endokrynologii Mirosława Polaszewska-Muszyńska może, i owszem, rozmawiać. Ale też nie na temat fatalnej próby prywatyzacji: - To przecież nieaktualne, nic nowego panu nie powiem. Co było, to minęło...

Reanimacja
Jednak lipiec cudów przyniósł jakiś skutek. Urząd marszałkowski podjął decyzję, od której powinien był zacząć pierwszy etap prywatyzacji przychodni. Założono, iż kapitał założycielski nowo powstałych spółek będzie ograniczony do 50 tys. zł. Cenę jednego udziału ustalono na 100 zł, dzięki czemu będą one dostępne dla wszystkich pracowników. I sprawa zasadnicza: jeden udziałowiec nie może mieć więcej niż 15 proc. kapitału nowej spółki.

Diagnoza wicemarszałka
Dyrektor Polaszewska-Muszyńska ma rację mówiąc, że co było - minęło. Ale nie do końca. Diabeł tkwi jak zwykle w szczegółach.

Dla jednych prywatyzacja dziewięciu przychodni podległych Urzędowi Marszałkowskiemu jest sprytną formą uwłaszczenia kadry kierowniczej. Nazywają to "prywatyzacją dyrektorską". Dla innych - to restrukturyzacja w imię dobra pacjentów. To wersja prywatyzacji marszałkowskiej. Dla jeszcze innych to perspektywa fantastycznego biznesu za parę lat.

Bo gra rzeczywiście idzie o nieprawdopodobne pieniądze. Szacuje się, że Polacy w 2008 roku wydali 17 miliardów złotych na prywatne lecznictwo, a Narodowy Fundusz Zdrowia - 50 miliardów. To gigantyczne, największe pieniądze, które można jeszcze zdobyć w Polsce.

Marszałek województwa Piotr Całbecki przyznaje, że istotnie nie wszystko było w porządku: - Na samym początku prac nad przekształceniami w służbie zdrowia rzeczywiście mieliśmy sygnały, że pewne osoby mogły chcieć zbić na nich majątek. Ale niezwłocznie zareagowaliśmy, wprowadzając bardziej precyzyjne reguły gry.

Nieco inaczej widzi to wicemarszałek województwa Edward Hartwich, odpowiedzialny za służbę zdrowia w regionie. Podczas pierwszej rozmowy usłyszałem, że niezadowolenie części pracowników przychodni to zwyczajna "histeria". Podczas drugiej - wyłożył swoją filozofię przekształceń własnościowych w resorcie zdrowia. Uważa, że "prywatyzacja" to najmniej odpowiednie słowo. Jego zdaniem chodzi o coś zupełnie innego: - To uspołecznienie procesów zarządzania pewnymi obszarami rynku medycznego - akcentuje z przekonaniem.

Zapewne z tej współczesnej nowomowy wynikły problemy, których można było od początku uniknąć. Forsowany przez rząd PO pomysł tworzenia w służbie zdrowia spółek pracowniczych jest bardzo dobry. Ma tylko jedną, ale zasadniczą wadę - bez ustalenia precyzyjnych reguł gry będziemy świadkami tysięcy przekrętów, porównywalnych nawet do afer z początków lat 90. Przecież chodzi nie tylko o prywatyzację - przepraszam - "uspołecznienie procesów zarządzania" przychodniami, ale i ogromnymi szpitalami miliardowej wartości.

Jednak Edward Hartwich tego nie dostrzega. Na moje pytanie, dlaczego tworzenie spółek pracowniczych w województwie puszczono na żywioł, odpowiada: - Od 1989 roku funkcjonuję w demokratycznym państwie prawa. Pochodzę z biznesu i wiem, co to są swobody i wolności człowieka. Jestem wrażliwy na ich wszelkie ograniczanie. Pan prezentuje stanowisko, że należało administracyjnie wchodzić w obszary wolnych ludzi.

Wrażliwości wicemarszałka nie stępiły nawet sygnały, że "uspołecznienie" przychodni przebiega w atmosferze zastraszania czy wręcz mobbingu wolnych przecież pracowników. A może była to tylko owa "histeria"? Przyznaje jednak, że jedynym warunkiem utworzenia spółek pracowniczych, jaki postawił dyrektorom, było "zachowanie pokoju społecznego". Ale bardzo trudno nazwać to czytelnymi regułami przekształceń.

Zarzut o braku konsultacji z pracownikami prywatyzowanych placówek wicemarszałek zdecydowanie odrzuca. Twierdzi, że był w każdej z nich i tłumaczył, na czym operacja ma polegać. Tyle że było to dopiero po ekspresowych zebraniach założycielskich. - Brak pozytywnego klimatu wewnątrz przychodni wynika z braku wiedzy - tłumaczy Hartwich. - Gdyby ci niezadowoleni mieli elementarną wiedzę na temat funkcjonowania spółek prawa handlowego, to wielu problemów by nie było.

Na moje argumenty, że w kilka dni, w sezonie urlopowym, trudno jest zdobyć "elementarną wiedzę" ekonomiczną, w dodatku w atmosferze strachu - wicemarszałek odpowiada: - Jeśli powstaje grupa ludzi, która chce zarządzać 2-milionowym budżetem w skali roku, to oni biorą na siebie odpowiedzialność. Bycie udziałowcem to ryzyko i obowiązki. W końcu, po trzech latach dzierżawy, spółki mogłyby kupić te placówki po cenie rynkowej. Podkreślam - kupić.

W końcu Hartwich przyznaje, że dyrektorzy przesadzili trochę z tym uspołecznieniem i szybkością działania.

W Polsce działa około 110 tys. niepublicznych gabinetów i przychodni.
W tym roku co dziesiąta hospitalizacja odbędzie się w prywatnym szpitalu.
Prywatne firmy przejmują obszary do niedawna zarezerwowane wyłącznie dla publicznych zakładów opieki zdrowotnej (SP ZOZ).

Prywatni lekarze dominują w poradach specjalistycznych, a prywatne ośrodki wykonują już połowę dializ.

Rekonwalescencja?
Prawdopodobnie w tym roku uda się na serio rozpocząć przekształcanie przychodni w spółki pracownicze. Nieoficjalnie mówi się, że dyrektorzy placówek podległych Urzędowi Marszałkowskiemu obrazili się na swoich pracowników. Powstał pomysł, by Wojewódzką Przychodnię Dermatologiczną włączyć do Collegium Medicum toruńskiego UMK. Przy uniwersytecie powstałoby wówczas centrum kosmetologii. Dla UMK byłby to złoty interes.

Marszałek województwa Piotr Całbecki uważa sprawę za zamkniętą: - Chwilowe niejasności wokół przekształceń zdrowotnych zostały zażegnane szybką reakcją i mediacjami przedstawicieli urzędu. Nie ma już mowy o nieufności pracowników wobec dyrekcji - kwituje.

Tę optymistyczną puentę zweryfikuje życie. I pacjenci, którzy przekonają się o tym na własnej skórze. Dosłownie i w przenośni. Bo rzeczywiście jest interes do zrobienia.
Tylko kto go zrobi?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska