Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po śmierci mężów i partnerów uprawiających ekstremalne pasje, one uczą się żyć od nowa

Roman Laudański
Karolina z Jankiem i Grzesiem
Karolina z Jankiem i Grzesiem Archiwa prywatne
Naprawdę można jeszcze raz się zakochać, jeszcze raz przeżyć coś pięknego. Pielęgnując pamięć. Jedno drugiemu nie przeszkadza, by iść z nurtem rzeki.

Półtora miesiąca przed śmiercią Grzegorz Axentowicz napisał testament i uśmiechnął się, że teraz kamień spadł mu z serca. Uporządkował dokumenty.
Także w listopadzie w autobusie z Warszawy do Zakopanego 29-letni Grzesiek napisał długi list do synka Jasia ("Masz dopiero rok i dwa miesiące, a ja już myślę o Tobie, Twojej przyszłości, o tym jaki będziesz..."). Wrócił z gór szczęśliwy. Karolina pytała: po co ten list? Sam mu to wszystko opowiesz i przekażesz. List przeczytała dopiero dzień po jego śmierci.
Przed tamtymi świętami bardzo prosił księdza z miejscowej parafii, by poświęcił ich dom pod Zakopanem. Kupili go pół roku przed śmiercią Grześka. Chcieli kiedyś wyprowadzić się z Warszawy. Ksiądz przepraszał, że święta, że przyjdzie po Nowym Roku, bo teraz ma dużo obowiązków, ale zdążył spełnić prośbę. Wspólnie mieszkali w nowym domu cztery dni.

30 grudnia 2009 roku Grzegorz z przyjaciółmi: Janem Rzeczkowskim i Stefanem Glińskim postanowili wejść na Rysy. Pogoda nie była najlepsza. Padało. Zbocza gór pokrywał ciężki, mokry śnieg. Przy "kamieniu" - miejscu widokowym nad Czarnym Stawem zawrócili. Zatrzymali się na chwilę, by popatrzeć na góry. Wtedy zeszła lawina. Porwała Grześka, Janka i Stefana.

Karolina wspomina, że dwa wieczory przed wypadkiem Grzegorz opowiadał jej historię jednego z taterników, którego porwała lawina. Wyciągnięta ku górze ręka pomagała go odnaleźć. Dzięki temu przeżył. Kiedy Grześka odkopali po dwudziestu minutach, miejsce wskazała im jego wyciągnięta ręka. Jeszcze żył. Kilkakrotna reanimacja. Szpital. Intensywna terapia. Stan krytyczny na granicy śmierci. Zmarł. Jego dwaj koledzy od razu zginęli pod lawiną.

Karolina była wtedy w trzecim miesiącu ciąży. Wymarzyła córeczkę, Grześ synka i namawiał ją, by dali mu na imię Grzegorz - junior. Pytała, jak będzie wołała w domu dwóch Grześków? Teraz wychowuje Janka i Grzesia (imię po tacie), którego urodziła po śmierci partnera.
Ksiądz, który poświecił ich górski dom powiedział Karolinie, że dusza Grześka czuła wcześniej, iż odchodzi z tego świata.
Karolina nie wierzy w Boga. Nie wie, jak to wyjaśnić. Przez wiele miesięcy szukała odpowiedzi: dlaczego?!
Wcześniej Grzegorz kilka razy zastanawiał się, jak ona sobie poradzi, jeśli coś mu się stanie? Denerwowało ją strasznie takie gadanie.
- Świetnie sobie poradzę - zapewniała. - Prowokował takie rozmowy, a ja ich nie cierpiałam.

W żałobie szukała grupy wsparcia, fundacji, która pomagałaby wdowom i wdowcom w przeżyciu czasu po stracie bliskich. Wtedy takiej jeszcze nie było. Odnalazły się z Olgą Puncewicz, której pierwszy mąż, Piotr Morawski kilka miesięcy wcześniej zginął w Himalajach. Zostawił żonę z dwójką dzieci. Rozmawiały, wspierały się, założyły Fundację Nagle Sami. Dla takich jak one.
Po trzech latach działalności grupy wsparcia działają w Warszawie, w Lublinie i Krakowie. Rusza grupa w Łodzi, a od stycznia w Gdańsku. W planach są Katowice i Wrocław.
- Najlepszym wsparciem w żałobie jest dobra pomoc osób bliskich. Nie wystarczy powiedzieć: "weź się w garść" - opowiada Karolina Skrzypczyk, wdowa po Grzegorzu Axentowiczu. - Żałoba nie jest chorobą, to stan dużego kryzysu emocjonalnego, który trzeba przetrwać. Łatwiej takim osobom poradzić sobie w cierpieniu, kiedy spotykają się z ludźmi o podobnych doświadczeniach. Wtedy zmniejsza się poczucie osamotnienia i braku zrozumienia.

Olga była dla Karoliny nadzieją, że "to" przestanie kiedyś boleć i da się dalej żyć. Olga spotkała nowego mężczyznę i wyszła za niego za mąż. Jednak dalej prowadzi fundację.
- Myślę, że dla Olgi też byłam wsparciem - opowiada Karolina. - Wiedziałam, że u nas nie ma grup wsparcia, a Olga dostawała dużo listów, w których wdowy i wdowcy opowiadali jej swoje historie. Pytali, jak mają dalej żyć, kiedy brak partnera stał się dla nich końcem świata.
Grzesiek przez całe życie był "duszą towarzystwa", liderem, świetnym sportowcem. Z zamiłowania historyk. Pracował w biznesie, ale marzył o szkółce narciarskiej, chciał być ochotnikiem TOPR. Z przyjaciółmi wybierał zjazdy na nartach poza szlakami. Tenis, deska, ostro trenował na rowerze. Nawet jadąc w delegację na dwa dni zabierał rower na bagażniku samochodu. Jak już coś uprawiał - musiał startować w zawodach. Ona przy dziecku, czasem lepiła w glinie, czytała książki. Fajny związek. On potrafił wstać rano, wziąć Jasia w nosidełko i pójść na spacer, by Karolina mogła godzinę dłużej pospać.
Karolina: - Nie ograniczałam go w pasjach, bo one nas tworzą. Przecież związałam się z takim właśnie człowiekiem. Kochał góry, ja też. Ale on bardziej.

W liceum spodobał się Karolinie, ale była w innym związku. Skończył politechnikę, Karolina - psychologię. Przez lata się mijali. Wymyślił sobie, że skoro nie udało mu się związać z dziewczyną w liceum, to uda mu się po studiach. Dobrze trafił w czas, bo Karolina była po rozstaniu i nie miała chęci na randki. Pomyślała, że jak się z nim raz spotka, to da jej spokój. Nie odpuścił. Ona miała urodzić jego dzieci, najlepiej synów (pięciu! Jego drużynę), których uczyłby swoich pasji. Byli razem dwa i pół roku.

Karolina: - Pasja tworzy człowieka, ale gdybym teraz się z kimś związała - serce nie sługa - to nie pozwoliłabym sobie zakochać się w osobie, która uprawia ekstremalny sport. Nawet nie spojrzałabym na mężczyznę jeżdżącego na motocyklu. Nie chciałabym narazić siebie na drugą stratę. Wypadki zdarzają są wszędzie. W górach mniej niż na drodze, ale nie ma co kusić losu.
Powrót do pustego domu
Najgorsza była codzienna nieobecność. Owszem, Ewa Kubit była przyzwyczajona, że Karola często nie było, bo wyjazdy, wyprawy, treningi lub zawody. Samotne wieczory, powroty do pustego domu - bolały. Brak ciepła, bo Karol potrafił okazywać uczucia. Ewa: - Musiałam się liczyć z tym, że coś się stanie, ale przez 26 lat żyłam z człowiekiem niebanalnego formatu. Może już swój zapas szczęścia wyczerpałam? Może nie powinnam już oczekiwać Bóg wie czego, fajerwerków?

Osiem lat temu Karol Kubit zginął na bydgoskim lotnisku. Wraz z kolegą z Bielska lecieli awionetką kupioną nieco wcześniej przez Kubita. Podczas uroczystości i pokazów z okazji 60-lecia Aeroklubu Bydgoskiego ultralekki samolot runął na ziemię.
- Wtedy zawalił mi się świat - wspomina Ewa Kubit. Przypomina, że Karol uprzedził wcześniej przyjaciół, że gdyby "coś", to mają się zająć Ewą i dziećmi. Wiedzieli, co mają zrobić, jak otoczyć ich opieką.
- Dowiedziałam się o tym po czasie, jakie dyspozycje wydał im Karol - opowiada Ewa Kubit. - Dwa miesiące po jego śmierci musiałam pójść do lekarza specjalisty, nie dawałam już rady. Usłyszałam, że byłam jak żołnierz na wojnie, ale ten czas się już skończył. Pomogły córki i najbliższa rodzina. Do wiosny się pozbierałam.

Kiedy tylko w powietrzu wydarzyło się coś niepokojącego, Karol Kubit pielgrzymował pieszo lub rowerem - do sanktuarium w Górce Klasztornej.
W maju spadł motolotnią na ziemię. Rzepak zamortyzował upadek. Przeżył. Do Górki pojechał rowerem.
Kupił żonie samochód, a w jego rejestracji były litery NMP jak Najświętsza Maryja Panna. - Powiedział mi, że tak ma być - mówi Ewa.
W czerwcu wyprawił huczne 50. urodziny na polu golfowym w Olszewce. Takie, które wszyscy zapamiętali. Zaprosił pracowników z obu firm, rodzinę i przyjaciół. Przygrywał zespół, który grał na ich ślubie.
- Był bardzo zadowolony, a teraz sobie myślę, że może to była jakaś forma pożegnania? - zastanawia się Ewa. Powtarzał, że teraz będzie tylko eksplorował świat. Wyprawy, latanie, Syberia samochodem z Romualdem Koperskim, spływ Leną. Poznał Martynę Wojciechowską, z którą też planował wyprawy. W sierpniu zginął.

Przedtem dwie bliskie mu osoby próbowały przemówić mu do wyobraźni. Że za bardzo ryzykuje, a przecież ma żonę i dzieci. - Karol latał przez ponad 20 lat. Byłam na pogrzebach kolegów pilotów - przypomina Ewa. - Denerwowałam się, ale musiałam zgodzić się na jego pasje, bo one go napędzały. Robił to wszystko dla siebie, nie dla poklasku i z satysfakcji z latania czerpał motywację, siłę do pracy. Wolał żyć intensywnie.

Zobacz także: Bydgoscy paralotniarze mówią, że latanie stało się nieodłącznym elementem ich życia
Ewa poznała mężczyznę, przeciwieństwo Karola. - Nie dlatego, że miał być inny, tak po prostu się złożyło - uśmiecha się. Mało fantazji, prawie wcale zwariowanych pomysłów. Poukładane życie. - I to mnie trochę denerwuje - przyznaje. Nie wiem, czy jestem w stanie zaakceptować do końca ten związek? Przy Karolu nauczyłam się robienia rzeczy ponadstandardowych. I tego mi brakuje.

Karol marzył o chłopcach - wnukach, chciał zarażać ich do swoich pasji. Nie dożył urodzin wnuczki, podobnej do dziadka.
Karol przed laty zrobił basen w ogrodzie przy domu. Ściany jednak popękały. Ewa zrobiła w tym miejscu klomb, ale urządzając go myślała: przecież Karol chciał tu mieć basen.
W życiu nie sprzeda jeepa Karola. Kiedy nim jedzie, to się czuje - jak to wyrazić? Po prostu jest fajnie.
Chciała zmienić wszystko w domu. Zmieniła tylko fryzurę.

Pierwsze święta były najgorsze, ale przyjechała rodzina, razem wspominali, płakali. Następne było już łatwiej przeżyć.
- Jestem wdzięczna za to, co dostałam od męża i od życia - mówi Ewa Kubit. - Mogliśmy się minąć, choć poznaliśmy się już w ósmej klasie szkoły podstawowej. W drugiej klasie liceum zaczęliśmy ze sobą chodzić. Od zawsze razem.
- Każdemu człowiekowi trzeba pozwolić się spełniać, a jak się kogoś kocha to tym bardziej - uśmiecha się Ewa. - To przyjemność i radość widzieć, że ktoś jest szczęśliwy. Każdy musi się realizować na swój sposób. Nie można drugiej osoby ograniczać, bo nie będzie spełniona i szczęśliwa.

Z nurtem rzeki
- Umiejętność pokochania kolejnego człowieka tkwi w nas - mówi Bożena Kurzeja-Buczyńska. - Jeżeli człowiek potrafi kochać głęboko, to zakocha się jeszcze raz, chęć dzielenia życia z kimś innym trzeba mieć w sobie. Nieważne, czy zostajemy sami z powodu choroby, wypadku. Jeśli ktoś chce spędzić pozostałą część życia samotnie - jego wybór.

Bożena została wdową w wieku 42 lat. Michał Kurzeja, pierwszy mąż Bożeny był szybownikiem. Zginął na lotnisku w Bezmiechowej. Instruktor, wbrew przepisom chciał wylądować pod hangarem. Szybowiec zawadził o wrota, Michał zginął na miejscu. Instruktorowi nic się nie stało.
Musiała pozamykać tamto życie. Wyprowadziła się z wieżowca w mieście, zamieszkała w domu na wsi. Patrzyła na siebie w lustrze i widziała Michała. Zmieniła fryzurę.

- Śmierć Michała nauczyła mnie, że w życiu trzeba się ze wszystkim spieszyć. W żałobie na nikogo nie patrzyłam. Ale później czułam się fatalnie, nie chciałam być niczyją kobietą. Nie ma co zwlekać - zapewnia. - Chciałam być kochaną, kogoś kochać. Rozmawiałam z wdowami i wdowcami. Przysięga do grobowej deski - zgoda. Do śmierci będę miała w sercu ogromny szacunek i pamięć. Przeżyłam z Michałem bajkę. Teraz przeżywam z fantastycznym mężczyzną kolejną. Trzeba w to wierzyć. Czuję, że Piotra zesłały mi dobre anioły. Śmierć przychodzi zawsze w najmniej oczekiwanym momencie, zawsze nieproszona, dla każdego. Póki tu żyjemy, powinniśmy żyć pełnią życia. Ta śmierć mnie zmieniła, przestałam zwracać uwagę na drobiazgi codziennego życia.

Z Piotrem, mężczyzną "po przejściach" poznała się półtora roku po śmierci Michała. Przegadane dni i noce, wspólne zainteresowania, podobna wrażliwość. - Padliśmy sobie w ramiona. Wiedziałam, że to jest mój chłopak. Z sercem na dłoni. Jak coś w środku zadrga, to nie ma się co zastanawiać. Nie ma na co czekać. Nie jesteśmy aż tak starzy, ale i nie tak młodzi - w dojrzałym wieku. Wspólne dzielenia życia jest czymś wspaniałym.

W drugie święta siedzieli razem z Piotrem, kiedy regał, który stał od dwudziestu lat - nagle przewrócił się na choinkę. Dźwięk pękających bombek i szkła. Bożena: - A ja słyszałam pękającą osłonę kabiny szybowca. Jakby Michał nam powiedział: co wy się tu dusicie? Żyjcie dalej, na swoim!
Kupili dom na wsi. Przeprowadzili się. - Michał całe życie chciał mieszkać na wsi, ale nie zdążył. Wtedy były inne plany i potrzeby. Teraz miasto wydaje mi się dobrym miejscem do pracy. I tyle.

Bożena zapewnia, że jest szczęśliwa, bajecznie szczęśliwa, choć nie było i nie jest łatwo. Wspomina, że w świętym okresie żałoby wdowa powinna być "pod kloszem". Niestety, spotkała się z bezmiarem niesprawiedliwości ze strony organów sprawiedliwości, jak i niektórych ludzi, którzy nie potrafili tego szczególnego czasu i stanu uszanować. Nie chce już o tym mówić. W takiej sytuacji człowiek jest słaby, powinien być otoczony bezpieczeństwem, a musi być silny. Tylko nie ma na to sił.
Do dziś część spraw związanych ze śmiercią Michała nie została załatwiona. Podkreśla, że po śmierci Michała stała się silniejsza.
Bożena: - Naprawdę można jeszcze raz się zakochać, jeszcze raz przeżyć coś pięknego. Pielęgnując pamięć. Jedno drugiemu nie przeszkadza. Tylko nie można żyć w cieniu pierwszego męża. Trzeba pójść z nurtem rzeki. Nie stać w miejscu. Być otwartym na zmianę.
Fundacja Nagle Sami służy pomocą: psychologiczną i prawną, chce także zainicjować dyskusję o doświadczeniu żałoby i kształtować wrażliwość społeczną na sytuację osieroconych dorosłych i dzieci.Prowadzi szkolenia i warsztaty na temat pomocy osobom w żałobie.
BEZPŁATNY TELEFON WSPARCIA Fundacji NAGLE SAMI 800 108 108 czynny codziennie od 14.00 do 20.00. W Wigilię , Sylwestra oraz ustawowo wolne dni pracy - telefon nieczynny.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska