Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prędkość, szaleństwo, adrenalina. Łukasz Korzestański startuje w Red Bull Crashed Ice. - To moja miłość - mówi o ice cross downhillu

Joachim Przybył
Joachim Przybył
Łukasz Korzestański w Red Bull Crashed Ice
Łukasz Korzestański w Red Bull Crashed Ice archiwum
Na co dzień jest obrońcą w hokejowej Neście Mires Toruń, ale w niektóre weekendy zamienia się w asa widowiskowej i rosnącej w sile dyscyplinie - ice cross downhill. To człowiek z prawdziwą pasją!

Najpierw był hokej w toruńskich Sokołach.

- Tak naprawdę moje sportowe życie zaczęlo się od rolek. Dostałem je w wieku 5 lat. To była zresztą mała tragedia: chciałem od razu skakać, a nie potrafiłem nawet stać. Rodzice bali się, żebym sobie nie zrobił krzywdy i zapisali mnie na łyżwy. Tam zobaczyłem hokejowe bramki i to była miłość od pierwszego wrażenie.

Trenowałeś w Sokołach, ale potem była Szwecja, czyli wybrałeś drogę Mariusza Czerkawskiego.

- To był moment, w którym toruński hokej znalazł się w kryzysie, brakowało także szansy dla młodzieży. Nie chciałem kończyć kariery, a przede wszystkim chciałem sprawdzić się w lepszej lidze. Wtedy Szwecja była idealnym kierunkiem, to był modelowy wzór szkolenia, reprezentacje tego kraju wygrywały mistrzostwa w wielu kategoriach wiekowych. Dla mnie to był ważny test: nadaję się do hokeja, czy lepiej brać się za studia. Trafiłem na testy do trzech drużyn, udało się do każdej zakwalifikować i potem licytowały się o mnie. To było bardzo przyjemne.

Coś jednak nie poszło nie tak.

- Dwa pierwsze sezony były bardzo udane, ale przed trzecim nie udały mi się testy. Musiałem przenieść się do słabszej ligi. To był pechowy sezon, miałem dużo kontuzji, złamane żebro, nos. Najgorszy „prezent” dostałem jednak tuż przed świętami: poważna kontuzja kolana, porwane więzadła. To był dla mnie trudny moment, groził mi koniec kariery. Lekarze mówili o dwóch latach rehabilitacji. Udało mi się trafić na świetnego specjalistę i po roku mogłem wrócić na lodowisko. Brakowało jednak przygotowania fizycznego i chyba też trochę mentalnego, żeby znowu przebijać się w Szwecji. Tam jest ogromna konkurencja, stracisz rok i już nikt cię nie pamięta. Ostatecznie trafiłem do GKS Katowice.

Kiedy usłyszałeś o Red Bull Crashed Ice?

- Najpierw usłyszałem o ice cross downhillu. To był mój pierwszy rok w Szwecji. Na obozie trenera Ziętary spotkałem Fina, który był trenerem i specjalistą od jazdy na łyżwach. On także reprezentował Red Bulla. Powiedział mi, że mam predyspozycje do takich zawodów, przekonywał, że powinienem spróbować. Z ciekawości obejrzałem zjazdy na youtube, spodobało mi się. W styczniu miałem tam zadebiutować na takim torze, ale właśnie wtedy w grudniu się połamałem. Potem w Polsce Rebel Sport zorganizował wyścigi po torach z przeszkodami. Tam spotkałem Roberta Heizsiga, łyżwiarza ekstremalnego z Opola i znowu usłyszałem, że nadaję się do tego. Zacząłem trenować i pojawiło się zaproszenie do Red Bulla. To była niespodzianka: wydawało się jedynie nierealnym marzenie, a tu nagle pojawia się realna szansa na start najlepszych zawodach na świecie.

Jak wspominasz pierwszy występ w Red Bull Crashed Ice?

- Nigdy wcześniej nie miałem dostępu do czegoś bez płaskiego lodu. Jak zobaczyłem 10-metrową rampę, to stwierdziłem, że nie ma bata, nie zjeżdżam. W dodatku zostaliśmy zakwaterowani w najgorszej dzielnicy Marsylii. Baliśmy się, że nie wrócimy do domu, a jeśli już, to na pewno bez bagaży. Okazało się, że strach ma wielkie oczy.

Musieli cię siłą zepchnąć ze startu?

- Wcześniej mieliśmy okazję potrenować na torze. Gdy stanąłem na starcie na samym szczycie, to od razu zacząłem szukać schodów. Przejechałem jednak tyle kilometrów, nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie spróbował. Po pierwszej godzinie byłem załamany. Nie byłem w stanie utrzymać się na łyżwach, miałem ochotę się rozpłakać. Ale z czasem stres zniknął, na drugim treningu zjazdy wychodziły mi coraz lepiej. W eliminacjach poczułem się już pewnie, zająłem 6. miejsce wśród juniorów, najwyższe z Polaków. Mogło być jeszcze lepiej, ale w półfinale odezwało się kolano.

Masz już za sobą pierwsze zawody w tym sezonie i od razu pokazałeś rywalom: „uważajcie na mnie!”

- W Wargain w Austrii mieliśmy zawody przedsezonowe. Niby nieoficjalne, ale przyjechali wszyscy najlepsi. Udało mi się zająć 15. miejsce w klasyfikacji open, najlepsze z Polaków w historii. W ćwierćfinale przewróciłem się tuż przed metą, byłem wtedy drugi i miałbym półfinał. Naprawdę szkoda, może miałbym nawet szanse na podium.

CIĄG DALSZY NA KOLEJNEJ STRONIE

Trzeba mieć stalowe nerwy do takiej rywalizacji. Co jeszcze?

- Na pewno technikę jazdy na łyżwach, no i trochę chorą głowę (śmiech). W Polsce specjalnie nie ma jak trenować. Staram się ćwiczyć na rampach, latem dużo jeździć na rolkach po różnych skateparkach. Tak naprawdę jednak doświadczenie zbiera się w sezonie: tylko na specjalnych lodowych rampach osiąga się prędkość 80 km/h i walczy z ogromnymi przeciążeniami. Kłopot w tym, że powstają jedynie na 3-4 dni. Dlatego w Toruniu ćwiczyłem nie tylko z pierwszą drużyną Nesty Mires, ale pojawiałem się także na treningach młodzieży, żeby mieć jak najwięcej kontaktu z lodem. Ważna jest praca na siłowni, trzeba mieć siłę i żelazną wytrzymałość.

Ice cross dowhill pomaga w hokeju, czy hokej ułatwia rywalizację na lodowej rynnie?

- Dzięki hokejowi nie brakuje mi odwagi, widok zbliżającego się rywala nie robi na mnie wrażenia. Z kolei ice cross dowhill na pewno poprawia technikę jazdy na łyżwach, co z kolei ma znaczenie w hokeju.

Red Bull Crashed Ice to wielkie metropolie i podróże po całym świecie. Jak sobie radzisz finansowo?

- Z tym jest wciąż problem. Staram się dopiąć budżet na ten sezon. Zawody europejskie mam już zabezpieczone, ale mam kłopot z Kanadą i USA. Staram się szukać różnych źródeł, budować c ekawą ofertę dla sponsorów. Bardzo chciałbym przejechać cały sezon i znowu się rozwijać. Gdzieś tam w głowie jest olimpijskie marzenie, bo mówi się, że za pięć lat ice cross downhill może znaleźć się w programie igrzysk.

Red Bull kojarzymy zwykle z takimi pozytywnymi wariatami, którzy skaczą z samolotu bez spadachronu. Co jest takiego w sportach ekstremalnych?

- Moje całe życie to rolki lub łyżwy. Lubię ryzykować, w pewnym sensie stałem się uzależniony od adrenaliny. Ice cross downhill wyzwala ogromne emocje. To niezwykle widowiskowy sport, fajnie się go ogląda i przeżywa, gdy czterech gości wylatuje z rampy w powietrze.

To niebezpieczny sport?

- Nie było chyba jeszcze zawodów bez kontuzji, ale nie jest najgorzej. Trzeba pamiętać, że to ogromne prędkości, masz trzech gości obok siebie. Można sobie przed startem pewne rzeczy zaplanować, ale potem na lodzie może się zdarzyć już wszystko, a na reakcje są ułamki sekund. Red Bull to jednak świetny organizator, zawody zawsze są zabezpieczone.

Ważniejszy jest hokej czy ice cross downhill?

- To trudny wybór. Hokej to moje całe życie, ice downhill to z kolei wielka miłość. Na razie jestem rozdarty, ale chciałbym się w obu dziedzinach rozwijać, bo obie sprawiają mi wielką frajdę. Myślę, że w obu sportach jestem w stanie jeszcze sporo osiągnąć.

W ubiegłym roku jedne zawody Red Bull Crashed Ice oglądało 140 tys. widzów. Hokej może o tym pomarzyć, zwłaszcza w Polsce

- To prawda. Seria Red Bulla rozgrywana jest w dużych metropoliach, zainteresowanie jest coraz większe. No i w ice cross downhillu mam szanse walczyć o mistrzostwo świata, a w hokeju muszą mi wystarczyć na razie polskie cele.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska