Jak wyglądała ta sielska wieś, w której pan się wychował?
Paradoksalnie, sielska jest teraz, po bolesnych przeobrażeniach lat dziewięćdziesiątych, bo doświadczyła wszystkich problemów transformacji. Moja mama studiowała w Toruniu, rodzice wzięli tu ślub, ja przyszedłem tu na świat w 1981 i jeszcze tego roku wyjechaliśmy. Ojciec miał kontrakt w ciepłowni, często wyjeżdżał wówczas do pracy w Czechosłowacji, a mama pracowała jako nauczycielka w wiejskiej szkole. Patków, rodzinna wieś mojej mamy, leży w powiecie łosickim, ostatnim w województwie mazowieckim (wtedy jeszcze - siedleckim). Geograficznie to jednak Podlasie.
Czyli gwarą podlaską się pan posługuje?
Oczywiście, już teraz coraz rzadziej śledzikuję, ale jak trzeba, mówię gwarą. Znam też dobrze życie na wsi - jako sześciolatek jeździłem traktorem, wiem, co to jest wywożenie obornika i z czym się wiąże trudna robota na roli. Mam w pamięci lata 90., brak pomysłu na wieś, alkoholizm i inne problemy społeczne… Na 300 osób mieszkających w Patkowie kiedyś praktycznie każdy gospodarzył - miał 3 krowy, 10 hektarów i coś przy tym dłubał. Teraz na takiej wsi jest 4-5 dużych gospodarzy, którzy mają kilkadziesiąt hektarów i dziesiątki krów, a i tak nie jest to łatwy chleb. Reszta albo się utrzymuje z pracy dorywczej w sadach i pieczarkarniach albo z funduszy europejskich, z których można było dostać pieniądze na zalesienia. Ale nie wszyscy przetrwali ten czas bezrobocia i braku perspektyw, niektórzy ze znajomych z tamtego czasu pogrążyli się w alkoholizmie Innych „wessały” Siedlce czy Warszawa.
W dniu, w którym rozmawiamy, jest pan prezydentem już 375 dni. Ile w tym czasie było takich, w których najchętniej spakował plecak i wyjechał na Podlasie?
Marzę o tym czasami [śmiech]. Są sytuacje kryzysowe, które czasami przyprawiają o bezwład, czasem opadają ręce, ale wiedziałem na co się piszę. Pewnie moje rozczarowanie i szok byłyby większe, gdybym nie miał doświadczenia jako zastępca prezydenta Torunia. Te 4 lata trochę mnie przygotowały. Niektóre rzeczy miałem czas przemyśleć jeszcze jako zastępca prezydenta.
Chce pan powiedzieć, że pobrał nauki od Michała Zaleskiego?
Tak, i nawet w kampanii o tym mówiłem. Bo na pewne rzeczy sam bym nie wpadł. Podglądałem jego metodologię pracy, wyciągałem wnioski. Te rzeczy, które robił dobrze, udało mi się w jakiś sposób przenieść na nowe okoliczności. To, co wymagało korekt, zmieniłem.
Wybory 2025. Zwycięstwo Nawrockiego, wysoka frekwencja

Co na przykład?
Przede wszystkim organizację ekosystemu urzędniczego, wymagało to również wzmocnienia kadrowego.
Więc, gdy piszą o panu w internecie „Zaleski bis”, nie obraża się pan?
Każdy komentarz jest obarczony subiektywizmem. Nie obrażam się na krytykę, ale z pewnych rzeczy na pewno nie zamierzam zrezygnować i, owszem, jest kontinuum między Michałem Zaleskim a Pawłem Gulewskim. Chociażby podobne postrzeganie szans rozwojowych, które tkwią w inwestycjach. Pierwotnie w planie budżetu na 2025 mieliśmy koszyk inwestycji niespełna 400-milionowy. Po zmianach, mamy 470 milionów. Mieszkańcy chcą mieć prezydenta, który będzie kontynuował duży front inwestycyjny, ale może będzie to robił nieco inaczej niż do tej pory.
Michał Zaleski dzwoni wieczorami, posłużyć dobrymi radami?
Już nie. Nie mówię, że nie rozmawiamy, ale nie z jakąś dużą częstotliwością. Częściej zapraszamy się na kawę przy okazji sesji, gdy mamy jakieś tematy do omówienia. A ponieważ poprzedni prezydent jest szefem klubu, tych tematów jest sporo.
A propos wieczorów. Gdy się pan kładzie do łóżka…
Oj, nie tak łatwo się położyć do łóżka od chwili wejścia do domu! Mam dwóch młodych chłopaków, 2,5 i prawie 5 lat, więc w domu jest co robić [śmiech].
Mówią, że najpóźniej o 17 musi się pan meldować w domu.
Proszę, chętnie pokażę panu mój kalendarz. Dzisiaj wracam o 21. Rzadko udaje mi się wrócić o 17.
Nie bez powodu pytam o te wieczory, bo chciałbym się dowiedzieć, jaka lektura leży na stoliku nocnym.
„Kopernik. Rewolucje” Orlińskiego. Czytam już rok, ale kończę.
Pytam dlatego, że kiedyś żona Michała Zaleskiego opowiadała nam, że na jego stoliku nieustannie leżały miejskie papiery – raporty, wyliczenia i inne urzędowe druki. I zastanawiam się, kiedy są takie moment w życiu prezydenta miasta, kiedy czyta o nowoczesnym projektowaniu aglomeracji i socjologii miast.
U mnie wszystkie dokumenty są w komputerze. Wdrożyliśmy system, więc do wszystkich pism, dokumentów, programów strategicznych i projektów mam dostęp przez tablet. Pracujemy już w chmurze i to też jest novum, którego nie widać na zewnątrz. Szanuję prezydenta Zaleskiego za to, że jest osobą bardzo kochającą swoje miasto, ale - mam nadzieję, że się nie obrazi za to – był również „nadurzędnikiem”. Być może było to dobre na czas przejścia z lat dziewięćdziesiątych, ale teraz tak nie jest. Rozmawiam z moimi odpowiednikami z większych i mniejszych miast. Część z prezydentów w ogóle nie pojawia się na sesjach (czego ja sobie zresztą absolutnie nie wyobrażam). Tworzenie koncepcji, projektów, praca z think tankami, z pełnomocnikami, wyjazdy na fora dotyczące polityk miejskich, poznawanie trendów to jest powinność każdego wójta, burmistrza i prezydenta.
Gdyby wymienić trzy nazwiska: Paweł Adamowicz, Rafał Trzaskowski i Jacek Jaśkowiak - do którego panu najbliżej?
Na pewno do prezydenta Adamowicza. Znałem sposób sprawowania przez niego funkcji. Tam gdzie powinien, był miękki i bardzo empatyczny, ale tam, gdzie trzeba było być zasadniczym, był nieprzejednany.
A Rafał Trzaskowski?
Do niego raczej nie mogę się porównywać, bo zarządza olbrzymim europejskim organizmem miejskim, metropolitalnym. Ma swoje polityczne ścieżki.
Gratuluję, jest pan konsekwentny. Wypełnił pan kiedyś ankietę w „Masz Prawo Wiedzieć”. Pana odpowiedzi są tam zestawione z innymi. Wie pan, do kogo było panu najdalej?
Do Rafała Trzaskowskiego?
Dokładnie. A do czyich poglądów było najbliżej?
???
Do Łukasza Schreibera.
W życiu bym nie pomyślał.
… i do Bartosza Szymanskiego.
Serio? [śmiech]. Cóż, szanuję pracę obu panów.
Spróbujmy rozszerzyć tę ankietę. Gdyby miał pan dokończyć zdanie: „Toruń mój widzę…”?
...jako miasto otwarte, rozpoznawalne, miasto dialogu, słynące nie tylko z dziedzictwa historycznego. Jako miasto, do którego przyjeżdża się nie tylko na 1-2 dni, ale w którym chce się zostać, mieszkać i rozwijać zawodowo.
Zapytałem sztuczną inteligencję „dlaczego nie warto przeprowadzać się do Torunia?”. Wymieniła: „mało atrakcyjny rynek pracy”, „niewiele dużych firm i inwestorów”, „niskie zarobki”, „brakuje silnego sektora IT i nowoczesnych usług”.
Wszystko to wiemy i wiedział o tym mój poprzednik, ale to jest proces. Gdyby ktoś pytał o różnicę pomiędzy mną a poprzednikiem, uważam, że zbyt dużo uwagi zwracaliśmy na rozwój infrastruktury drogowej. To oczywiście ważne, jednak ja mam zamiar skupiać się w pierwszej kolejności na stymulowaniu rynku pracy. Ale, żeby stymulować rynek pracy – i tu od XIX wieku nic się nie zmieniło - trzeba mieć gdzie zapraszać firmy. Potrzebujemy jak powietrza terenów inwestycyjnych. Tymczasem na początku kadencji odziedziczyłem ostatnie 10 hektarów w strefie Toruń Wschód, od strony węzła Lubicz i rozproszone pojedyncze działki po 1,5 hektara a nawet 600 metrów kwadratowych. Dlatego obecnie kładziemy nacisk na stworzenie i rozwijanie nowej strefy w kierunku zachodnim, Toruń Zachód. Tam konsolidujemy tereny, mamy obecnie 20 ha terenów gminnych, a około 80 ha jest w rękach prywatnych. Jeśli w ciągu roku przygotujemy te tereny i uzbroimy, zaczniemy sprzedawać działki. Ale to jest rzeczywiście problem.
Nic dziwnego, skoro miasto nie poszerzyło swoich granic od dziesiątków lat. W przeciwieństwie do np. Zielonej Góry.
Zielona Góra, Kielce i Częstochowa to miasta, które wykorzystywały bardzo dobre rozwiązania prawne. Niestety, te przepisy nie są już dziś takie dobre dla miast, które chciałyby się powiększać kosztem innych. Teraz przeprowadzenie całej procedury zmiany granic graniczy z cudem. Chcąc powiększyć granice administracyjne, zarówno strona rozszerzająca się, jak i gmina, która jest „kanibalizowana”, musi przeprowadzić referendum. W grę wchodzi normalna ustawa, więc jest to karkołomne przedsięwzięcie. Trzeba było o tym myśleć 10-15 lat temu, kiedy możliwości były większe. Dziś pewnym obejściem tego problemu jest Stowarzyszenie Metropolii Toruńskiej.
Więc co pan powie mieszkańcom Torunia, na których – choćby z powodów demograficznych - spadną coraz większe koszty utrzymania infrastruktury. Tej samej infrastruktury, z której na co dzień korzystają właściciele domów w Nieszawce, Złotorii czy Głogowie?
Cały nasz wysiłek idzie w kierunku zachęcania ludzi, żeby odprowadzali podatki na terenie gminy. Wierzę, że Karta Miejska „JO” i system, który jej towarzyszy, będzie ku temu skłaniał. Tak robi m.in. Łódź, którą się inspirowaliśmy.
Moglibyśmy obrócić się znowu plecami do ościennych gmin. Ale to i tak ludzi nie zatrzyma. W 2050 roku możemy mieć 150 tys. mieszkańców, bo mieszkańcy uciekają nam do powiatu. Nie zmienimy tego, że każdy chce mieszkać przy lesie, w spokojnej dzielnicy czy osiedlu. To są indywidualne wybory, na które nie mamy wpływu. Ale dysponujemy narzędziami, aby nakłonić ludzi do płacenia podatków w Toruniu.
A co z mizernymi dochodami z CIT-u?
Dochody z CIT-u nigdy nie ważyły na budżecie miasta...
Na budżecie Torunia. Na budżecie innych, podobnej wielkości miast, jak najbardziej. W Gliwicach to 877 złotych na osobę, w Rzeszowie - 398 zł. Tymczasem w Toruniu 181 zł.
To jest rzecz, której nie damy rady ruszyć w pierwszym roku tej kadencji, będzie to bardzo trudne nawet w kontekście pierwszej pięciolatki. Z różnych przyczyn - nie chcę dziś dochodzić jakich – Toruń nie był postrzegany jako atrakcyjne miasto do rozpoczęcia inwestowania. Owszem, są już pierwsze decyzje w tym zakresie, na razie może na małą skalę, ale powoli przynoszą „odczarowanie” Torunia jako miasta, do którego nie było sensu przyjeżdżać. Jest pełnomocnik do spraw rozwoju, jest też rada do spraw rozwoju. I nie jest prawdą - jak twierdzą złośliwi - że składa się z samych deweloperów. To również ludzie reprezentujący UMK, Uniwersytet WSB Merito, jest przedstawiciel rektora Politechniki Bydgoskiej, są też specjaliści z branży IT. Na nowo patrzymy na Toruń w kontekście np. sposobu traktowania inwestora w Wydziale Architektury i Budownictwa, czy podejścia urzędników z Miejskiej Pracowni Urbanistycznej.
Gratuluję. Tylko już za kilka lat będzie pan zarządzał ledwie 170-tysięcznym miastem z 33-procentowym udziałem seniorów. Do kogo ci inwestorzy będą wówczas przyjeżdżać?
To prawda. Dlatego to jest ostatni dzwonek. Niepokojących danych statystycznych jest więcej. Pamiętam czasy, kiedy do Torunia przyjeżdżało 35 tys. studentów. Dziś mówi się o 18 tys., z podobnym problemem boryka się również Bydgoszcz. Rzeczywiście, demografia daje nam mocno w kość.
Na UMK powiedzą panu, że nie przyjeżdżają, bo wybierają miasta, gdzie jest szansa na karierę i dobre zarobki.
I trudno temu zaprzeczyć. Młodzi mówią: dobry uniwersytet, piękne miasto, ale chcę zarabiać 10 tysięcy na rękę, a z tym w Toruniu jest trudno. No i instalują się jako studenci w Poznaniu, Warszawie, Trójmieście, z myślą, że do Torunia już nie wraca. Niestety, to jest kwestia, której powinniśmy przeciwdziałać 15 lat temu. Dlaczego teraz mówimy o Rzeszowie? Oczywiście Rzeszów korzysta z sytuacji wojennej zawieruchy, tam są duże korporacje, duża infrastruktura, wysokie biurowce, ale przede wszystkim poprzedni prezydent zostawił miasto nastawione na rozwój. Z jakichś względów udało im się zaprosić na skraj Polski ludzi i firmy. W moim przekonaniu zgubiła nas „fajność” Torunia, jego „widokówkowość”. Spoczęliśmy na laurach, wychodząc z założenia, że „nam się należy”. Musimy tylko budować drogi i torowiska. To jest też moja wina, bo współuczestniczyłem w zarządzaniu miastem jako radny od 2010 roku. Przyznaję, trzeba było szerzej i bardziej krytycznie patrzeć na miasto.
Sztuczna inteligencja w pełni się z panem zgadza: „Miasto mocno opiera się na turystyce i kulturze, co czyni je wrażliwym na kryzysy. Brakuje mocnych, niezawodnych filarów gospodarki, które dawałyby mu stabilność”.
I tak, i nie. Szkieletem firm toruńskich są przedsiębiorstwa notowane w pierwszej setce i pięćsetce dużych przedsiębiorstw: Neuca, TZMO, Apator, Nestle i parę innych. Tymczasem branża IT, która stanowi podstawę rozwoju niektórych aglomeracji, przechodzi właśnie kryzys. Z całą pewnością segment średnich i małych przedsiębiorstw musi być w Toruniu wzmacniany.
„Brakuje polityki zatrzymującej absolwentów, na przykład: mieszkań, miejsc pracy w programach wsparcia, startupów...”
Zgadza się, choć akurat na brak startupów nie możemy narzekać. Zastanawiamy się i za chwilę będziemy ogłaszać pakiet działań zachęcających ludzi do pozostania w Toruniu. Jesteśmy w stanie zabezpieczyć pięć lokali rocznie dla najzdolniejszych studentów. Chcemy zaproponować na przyszły rok fundusz, który będzie zachęcał do pozostania w Toruniu i aktywnie pozyskiwał ludzi z branży IT, zachęcając do zamieszkania u nas.
Wróćmy do pana odpowiedzi wyborczych. Miejski program kompleksowej zielonej transformacji...
...już istnieje! Można mieć różny stosunek do parków kieszonkowych, ale nigdy nie zgodzę się, żeby nie rekultywować obszarów zieleni, z których mieszkańcy nie korzystają. Uważam, że te parki kieszonkowe wypadły bardzo dobrze.
Nie mam takiego przekonania. Ale może społeczeństwo panu za nie podziękuje. Za 30 lat.
Lasy kieszonkowe rosną wolno, ale cieszę się, że dwie takie enklawy już przywróciliśmy do życia. Będzie bioróżnorodność gatunkowa, niedługo pojawią się ptaki. Już dziś rozkostkowujemy miasto, potężne pieniądze lokujemy na odtworzenie szpalerów krzewów. Oddaliśmy zielony korytarz przy Szosie Chełmińskiej. Przygotowujemy duży zielony korytarz wzdłuż Grudziądzkiej. Tam, gdzie wymieniamy asfalt, będziemy jednocześnie inwestować w zieleń, bo dziś na tych wypalonych skrawkach trawy są tylko psie kupy. A muszą być krzewy, które dają schronienie, cień i zatrzymują wilgoć. Takie zmiany robimy na Gagarina i Sienkiewicza.
Objeżdża pan te tereny i ogląda osobiście?
Notorycznie. Żona już nawet mówi, że mam się puknąć w głowę.
Nie dziwię się - jeśli dogląda pan tej zieleni w swoim mercedesie z silnikiem 3.0.
Ale z GPF-em, więc nie dymię! [śmiech] Jestem fanem motoryzacji.
Wiem, wiem. Dawno już pan nie wymieniał auta.
W tym roku to zrobię.
Na silnik 4.0?
Lubię motoryzację. Żona mówi, żebym się uspokoił, bo często zmieniam samochody i inwestuję w nie całe moje oszczędności. Ale na to nic nie poradzę, tak już jestem skonstruowany [śmiech].
W ankiecie, którą pan wypełniał przed wyborami, w wielu miejscach podkreślał pan odpowiedź „nie mam zdania”. Teraz, po 375 dniach, zapewne zdążył pan sobie wyrobić opinię. No więc proszę: „Nasze miasto powinno przede wszystkim dofinansować profesjonalne kluby sportowe czy sport amatorski, rekreacyjny”.
Teraz już mam zdanie. O 62 miliony, 20 procent zwiększyłem budżet na kulturę fizyczną. Do tej pory nie było takiego narzędzia. Zwolniliśmy kluby amatorskie (i te profesjonalne, które prowadzą sekcje dla dzieci i młodzieży) z opłat za infrastrukturę sportową. Średnio o 45 proc. wzrosła wysokość nagród sportowych. Jesteśmy na etapie dużego badania systemu sportu w Toruniu. Diagnoza ma pokazać nam, w którym kierunku powinniśmy iść i będziemy go realizować.
Następna kwestia, w sprawie której nie miał pan opinii: „Lokatorzy mieszkań komunalnych powinni mieć możliwość odkupienia ich” albo „Mieszkania komunalne nie powinny podlegać sprzedaży”.
Chcemy po pierwsze przemyśleć system własności. Będziemy chcieli go przemodelować. Wspólnie z radnymi zmienimy system bonifikat, które przyczyniają się do tego, że mieszkańcy dokonują wykupu mieszkań komunalnych. Uważam, że ten zasób powinien zostawać w gminie, biorąc pod uwagę to, ile milionów złotych kosztuje nas budowa jednego bloku.
„W naszym mieście należy stworzyć korzystne warunki dla deweloperów budujących osiedla. Nie należy nakładać na nich dodatkowych regulacji dotyczących budowy”. I odpowiedź druga: „W naszym mieście należy wypracować system warunków, które muszą spełnić deweloperzy - budowy dróg dojazdowych, lokali usługowych czy przekazanie części mieszkań do zasobu komunalnego naszego miasta”. Tu również nie miał pan zdania.
Na pewno nie ta ostatnia opcja. Bardziej balans. Nie możemy utrudniać funkcjonowania inwestorów.
Krytycy mówią, że ogromnie lubi pan deweloperów.
To tak, jakby ktoś powiedział, że lubię strażaków. Mówię, że powinniśmy inaczej i lepiej traktować przedsiębiorców, nie tylko deweloperów. Rodzimych i tych, którzy przyjeżdżają. Nie da się utrzymywać dotychczasowego - rygorystycznego podejścia do inwestora w stylu: chcesz wejść do Torunia, to wybuduj skrzyżowanie, drogę, dołóż do żłobka i wtedy będziemy gadać.
I symbolem tego nowego podejścia będzie wieżowiec na Winnicy?
Podwójnym symbolem. Pierwsza część Winnicy, 31 ha, moją decyzją została zablokowana dla funkcji deweloperskiej. Myśli pan, że nie mam wycieczek ludzi, którzy namawiają, abym jednak zmienił zdanie? Co więcej – gmina straciła kilka milionów z tytułu uporządkowania tego terenu. Liczyliśmy pieniądze za sprzedaż około 6 ha, ale powiedziałem „nie” - w tym rejonie, gdzie warunki geodezyjne nie są sprzyjające, bo jest wąsko, jest problem z wyjazdem, nie powinniśmy tego robić. Tak samo zrobiłem w sprawie słynnego Wrzosowiska - jesteśmy na etapie procedowania zmian planu zagospodarowania. Ale wschodnia Winnica, z planem uchwalony w poprzedniej kadencji, wstrzymanym i zablokowanym przez dziwne zajścia przy pozwoleniu? Tu nie mogłem podjąć innej decyzji. Rozmawiałem z wieloma prawnikami, którzy jasno wskazywali: z chwilą, kiedy nie podpiszesz pozwolenia na budowę, dajesz argument prawnikom inwestora, aby poszli do sądu o 20 mln zł.
Z punktu widzenia Torunia, który jest na „musie inwestycyjnym” i musi poszukiwać partnerów, którzy przyjdą i podejmą działania na rzecz na rynku pracy, nie stać mnie na takie stawianie sprawy. Nie mogę pozwolić sobie, aby mówić inwestorom – „jestem wielkim prezydentem i jeśli mam ci pozwolić na budowę, musisz obiecać mi dodatkowe inwestycje”. Tego będę się trzymał przez najbliższe 4 lata.
Często pan spaceruje z dziećmi w okolicy miasta?
Dość często.
I co przechodzi panu przez głowę na widok ogromu dzikich wysypisk, zaśmieconych chaszczy, wyrzuconych do lasu opon, części samochodowych, a nawet nagrobków?
Po to powołałem biuro architekta miasta i plastyczkę miejską, żebyśmy z większą troskę dbali o estetykę Torunia. Wiem doskonale, z czym się porównujemy, jakim salonem powinniśmy być i wprowadzamy pewne zmiany. Ale mam świadomość, że słupy ogłoszeniowe nie należą do najpiękniejszych.
Plastyk miejski? Było okolicznościowe zdjęcie z powołania. I słuch po niej zaginął.
Bynajmniej! Pracuje dzielnie. Proszę zapytać urzędników, ile ich projektów i wizualizacji skonsultowała i ile wstrzymała lub odrzuciła. Spotykamy się często na naradach. Trwają prace nad projektowaniem nowych przestrzeni, nad wytycznymi, bo tych wytycznych nie było. Mamy katalog mebli miejskich, robimy strefowanie, jeśli chodzi o wygląd przestrzeni. Rozmawiamy z firmą AMS o powrocie do wiat przystankowych. Bo dziś większość z 400 wiat jest w fatalnym stanie. Niemodernizowane latami, wymagają działań naprawczych. Ale skala tych potrzeb jest ogromna - nie możemy tego robić od razu, bo budżet by się zawalił. Dzięki kontaktom z AMS, jesteśmy w stanie zaprojektować zupełnie nowy toruński model wiaty przystankowej. Myślę, że za 1,5 roku, za 2 lata przestrzeń szczególnie w centrum będzie ciut inna.
Rozmawiam też z partnerami z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Co nam po parku rzeźb przy CSW, jeśli jest on w praktyce schowany? Jedyną emanacją sztuki w mieście jest dziś Galeria Rusz na billboardach. A stać nas na więcej. Dlatego wszędzie tam, gdzie będziemy projektować od początku place i placyki, będziemy instalować elementy sztuki. Jestem absolutnie otwarty na sztukę w przestrzeni miejskiej.
Dobry punkt wyjścia. Problem w tym, że niemal w każdej dziedzinie kultury jesteśmy dziś w drugiej lub trzeciej lidze polskich miast.
Kultura wymaga przede wszystkim osobowości – twórców, którzy czasem mają odmienne zdanie niż prezydent, urzędnicy i rada miasta. Uważam, że trzeba stawiać na ludzi z obszaru szeroko rozumianej sztuki. Marek Żydowicz jest osobą kontrowersyjną, wokół której są zawirowania, ale ma poważną ofertę. Kafka Jaworska i jej działania również tworzą wysoką jakość wydarzeń kulturalnych. Nowy dyrektor Wydziału Kultury, Tomasz Maliszewski, to człowiek, który fenomenalnie czuje kulturę. W tym roku dokonaliśmy znaczących zmian, jeśli chodzi o budżet kultury, no i dalej będziemy w tym kierunku zmierzać.
Dalej uważam, że myślenie o Filharmonii Toruńskiej nie jest tematem przebrzmiałym i o tym trzeba będzie rozmawiać w najbliższym czasie. Pewną szansą na to jest drugi etap budowy Europejskiego Centrum Filmowego Camerimage, z dużą salą na 1700 miejsc. Mam nadzieję, że uda się odblokować pieniądze na tę inwestycję. Ale w grę wchodzi wyłącznie obiekt wielofunkcyjny, nie ma mowy, żeby służył tylko festiwalowi i projekcjom filmowym. Toruń ma świetne możliwości bycia centrum konferencyjnym. Wbrew pozorom, nie ma jednak na to infrastruktury. Na tegoroczna majówkę nie było miejsc nie tylko w hotelach, ale również w prywatnych apartamentach. Nasza baza, wbrew pozorom, jest naprawdę na granicy wytrzymałości, a mówimy o tym, że chcemy zwiększać potoki turystów do 3 milionów.
Wiemy, co pan chce dodać Toruniowi. A co ma pan odwagę odjąć miastu ze względu na pukający do drzwi kataklizm demograficzny? Czas mówić o tym otwarcie? Czy jest program redukcji na 10-20 lat?
Zgadzam się z tym podejściem. Patrząc tylko na sport, potrzebna jest wyłącznie sala na 2-2,5 tysięcy osób i to wszystko. Warto też na nowo przyjrzeć się infrastrukturze drogowej. Na potrzeby dyskusji o ostatecznym kształcie trasy staromostowej zamówiliśmy opinię u partnerów z Politechniki Krakowskiej. Zrobili badanie, z którego wprost wynika, że duże natężenia ruchu notowane będą zaledwie do 2030-2040 roku, a potem będzie ono radykalnie mniejsze. To oczywiście wiąże się z demografią. Dlatego nie możemy pozwalać sobie na gigantomanię. Cała infrastruktura drogowa i tramwajowa wymaga w tym kontekście przemyślenia. Owszem, przed nami jest dokończenie trasy średnicowej, modernizacja węzła przy dworcu PKP Toruń Wschodni, kwestia mostu śródmiejskiego. I wtedy: stop. Kolejnych większych inwestycji infrastrukturalnych nie powinniśmy realizować.
Przydomkiem, jaki najczęściej pojawiał się przy nazwisku Michała Zaleskiego był „betonowy”. Jaki przydomek doklejony zostanie prezydentowi Gulewskiemu?
Mam nadzieję, że „rozsądny”. Bo kieruję się rozsądkiem. Zarówno w kwestii betonowania, jak i zazieleniania.